„Uczymy się żyć w zmianie” – rozmowa z Piotrem Urbaniakiem

Zacznę od tematu specjalistycznego. Słyszałam, że jesteś ekspertem i podczas pandemii zadbałeś o wiele okolicznych trawników?

Piotr Urbaniak: W tej pandemii mieliśmy mieć wszyscy dużo czasu… A prawda jest taka, że tymi trawnikami zajmowałem się w czasie, którego jednak nie miałem.

Dość skomplikowana sytuacja…

PU: Czekaj, rozwinę. Wiem, że wielu artystów zajmowało się w pandemii zacieśnianiem więzów rodzinnych oraz przeglądaniem Internetu od deski do deski, a także poznawaniem pełnej oferty Netflixa, ale to nie jest niestety opowieść z mojego życia. Nadzwyczaj dużo się działo. Po pierwsze w teatrze dołączyłem do akcji „szukamy aktorom zajęcia w czasie, gdy nie ma dla nich zajęć”. Uczestniczyłem w czytaniach Komediantki, bajek, Ich czworga, brałem udział w teatralnym hot16challenge. Mogłoby się wydawać, że to nie jest tak wiele, ale do wszystkich tych czynności trzeba się było przygotować nie tylko aktorsko, ale też technologicznie. Praca realizowana za pomocą nowych środków i dla widza, który zmienił teatralny fotel na domowy, i dla nas – była czasem próby. Mam wrażenie, że wyszliśmy z niej z powodzeniem. Podobnie było ze studentami SPOT, gdzie jestem wykładowcą. Okazało się, że nie przerywamy zajęć, tylko też przechodzimy na tryb online. Także znowu musiałem zapoznać i siebie, i innych z nowymi sposobami komunikacji i pracy.  

Od początku wierzyłeś, że się uda?

PU: Pierwsza moja reakcja była taka, że „nie ma, piiiiiiip, takiej możliwości”. Po czym dopingowany przez dyrekcję szkoły pokonałem barierę wejścia i podjąłem wyzwanie nauczania aktorstwa w trybie online. Nauka tego zawodu jest trudna na żywo, a przez ekran wydawało się kosmosem.

To jak to się odbywało?

PU: Spotykałem się zawsze z całą grupą na Zoomie, ponieważ nawet w indywidualnej pracy ze studentem zależy mi, by inni uczestniczyli, oglądali, rozmawiali i uczyli się na błędach innych. Staraliśmy się działać tak jak w realu, tyle że z taką różnicą, że dzieliły nas odległości i ekrany. Szczęśliwie przetrwaliśmy ten czas zamknięcia. Teraz mam wrażenie, że stoimy przed nowym wyzwaniem. Żeby z trybu online przejść do nowej rzeczywistości, nie takiej jak przed zamknięciem i też nie takiej jak w jego trakcie. Uczymy się żyć w zmianie.

Dużo się nauczyłeś?

PU: Tak. Zaraza, która dotknęła absolutnie cały świat, zdarzyła się po raz pierwszy w historii ludzkości. Początkowo przyrównywałem to, co się dzieje, do warunków wojennych. Ten początkowy lockdown był straszliwym momentem. Ludzie nagle odkryli, że najtrudniej przeżyć bez papieru toaletowego i makaronu. Sam w to nie wszedłem, bo podświadomie czułem, że w XXI wieku nie zabraknie – mimo wszystko – papieru w sklepach i że nie umrzemy tak szybko, przynajmniej z głodu. Te szczególne środki ostrożności wydawały mi się wystarczające. Jedyne czego się bałem, to zamieszek, paniki społecznej, które w takich okolicznościach są wysoce prawdopodobne. Nie rozumiałem też histerii związanej z brakiem możliwości pójścia do fryzjera czy do kosmetyczki.

Jak sobie zatem radziłeś? Ktoś Ci pomagał w strzyżeniu?

PU: Nie radziłem sobie (śmiech). A serio, to moja uroda nie zajmuje mi zbyt wiele czasu, nie angażuje mnie na tyle, żebym się martwił takimi sprawami. Zwyczajnie pogodziłem się z myślą, że nie będę chodził do fryzjera i robiłem zaczesy. Wewnętrznie wytłumaczyłem sobie, że w czasach pandemii stawiam na osobowość (śmiech).

Przepraszam, że wrócę, ale czuję wyraźny niedosyt tematu trawników. Bo po pierwsze usłyszałam, że jesteś mistrzem w tej dziedzinie, a po drugie – sama stoję w obliczu tworzenia własnego trawnika, więc proszę o radę ekspercką.

PU: No dobrze. Mistrzem wprawdzie nie jestem, ale zgłębiam ten temat od lat. Przy okazji przypomniał mi się  słynny tekst o angielskich, zachwycających trawnikach. Na pytanie: „Jak to się robi, żeby osiągnąć taki efekt?”, odpowiedź jest bardzo prosta: „Wystarczy podlewać i kosić, podlewać i kosić, i tak przez 200 lat”. Od razu powiem ci, że to za mało. Przydałby się jeszcze nawóz, wertykulacja i aeracja.

Co to znaczy? Myślałam, że wystarczy posypać ziemię nasionami?

PU: Nie no słuchaj: najpierw musisz przygotować glebę pod wysiew. Najlepiej ją trochę poruszyć, żeby nasiona osiadły głębiej i nie zostały wywiane. Potem należy je podlać, nawieźć, podlewać, podlewać, a potem jak trawa podrośnie, robi się tę wertykulację, czyli specjalne noże wchodzą w glebę, tną trawę, zbierając tzw. filc (tj. starą trawę). Po jednym przejechaniu takim wertykulatorem trochę takiej trawy się zbiera. Dzięki temu młoda trawka ma się jak przebić. Poza tym warto wiedzieć, że trawa akurat lubi, gdy się robi jej źle – np. tnie czy nacina korzenie. A potem jeszcze są np. takie buty specjalne z kolcami i w nich się chodzi po tym trawniku, by go napowietrzyć. I to jest właśnie aeracja.

O widzisz, jest konkret. A robisz to dlatego, że jesteś człowiekiem, który ceni nadzwyczaj kontakt z naturą?

PU: Nie, po prostu lubię mieć ładny trawnik.

Czyli nie pociągnę rozmowy w stronę stąpania po porannej rosie i poszukiwania kompana do rozwoju duchowego?

PU: Pociągniesz, bo jest taki obszar moich zainteresowań, który mocno to realizuje, mianowicie tai-chi. Jak wspominałem, nie miałem zbyt wiele czasu, bo szkoła, teatr online i trawniki, ale udało mi się powtórzyć formy. Żałuję, że nie mogłem więcej.

Tai-chi to taki rodzaj aktywności, gdzie do fizycznych praktyk dodaje się pobudzanie świadomości.

PU: Tak, to są doświadczenia psychofizyczne. Ale należy podkreślić, że nie ma w tym żadnej magii. Nadzwyczajne umiejętności, które prezentują niektórzy zaawansowani praktykujący, są często nadinterpretowane. A jak powiedział jeden z mistrzów tej dziedziny, Wielki Mistrz Chen Xiaowang: „W tym nie ma żadnej magii, tylko po prostu trzeba dużo ćwiczyć”. To praca nad sobą – tylko tyle i aż tyle.

A medytujesz?

PU: Medytacja też jest pracą z własnym umysłem. W tai-chi inaczej się medytuje. Wymaga to odpowiedniej, „niestandardowej” pozycji – pozycji stojącej, tzw. „Stanie w dzbanie” 😊. Ciało musi być odpowiednio ustawione. Gdy spędza się w tej pozycji jakiś czas, to ciało zaczyna wysyłać pewne sygnały. Np. dłonie i stopy robią się ciepłe. Pojawiają się dodatkowe odczucia, które uświadamiają procesy, jakie zachodzą w naszym ciele. Więcej sobie uświadamiamy, łączymy niejako praktykę fizyczną z umysłowo-duchową. Ciało nie wykonuje w tai-chi jakichś ćwiczeń, tylko uruchamia świadomość. W niektórych częściach ciała pojawia się pewien rodzaj energii, która jest odczuwalna. Ale nie chciałbym, by ktoś to łączył z ezoteryką. To po prostu trening jak każdy inny – im więcej czasu mu się poświęci, tym lepsze efekty. I, szczerze mówiąc, trochę mało czasu, żeby to w kilku zdaniach precyzyjnie opisać.

Uszczęśliwia Cię taka praktyka?

PU: Oczywiście. Nauka dowodzi, że u człowieka, który regularnie uprawia aktywność fizyczną, pojawiają się endorfiny, czyli hormony szczęścia, które u mnie np. wywołują szeroki uśmiech.

A praktyka tego typu pomocna jest w pracy aktora?

PU: Świadomość własnego ciała z pewnością jest pomocna zawsze, jeśli chodzi o ten zawód. Tai-chi na pewno wpłynęło na poziom tej świadomości u mnie. Zalicza się je do tzw. wewnętrznych sztuk walki. Nie jest istotna siła, zręczność, szybkość. Wszystko, każdy ruch, wiąże się właśnie z tą świadomością, o której rozmawiamy. Przekładam to na swoją pracę, także ze studentami. Ważne jest, by szukać nie tylko zewnętrznych reakcji i stosować sztampowe rozwiązania, co już Stanisławski podkreślał. Trzeba szukać w sobie. To tzw. gest psychologiczny, który mówi, że ciało samo przybiera odpowiednią postać i pozę, gdy doznaje określonych emocji. Aktor musi być świadomy intencji postaci. Gdy to poczuje, w naturalny sposób i jego ciało za tym pójdzie. Widzę też, że uświadamianie studentom takich zależności przynosi bardzo pozytywny skutek pedagogiczny.

Wszyscy zawodowi aktorzy tak robią?

PU: No niestety nie. Jest wielu aktorów, którzy ukończyli szkołę i przez całą swoją karierę posługują się takim swoim tanim sposobikiem. Spotkałem się z tym w swojej pracy reżyserskiej – np. jeden aktor robił w pewnym momencie minę w trakcie pracy nad rolą. Gdy spytałem, skąd ten pomysł, odpowiedział, że w innym przedstawieniu taką robił i „mu się to sprawdziło”, bo widzowie reagowali. Takie podejście do pracy z założenia jest niewłaściwe, nie wnosi kompletnie nic. Jak aktor nie wie, co robi i z jakiego powodu jego postać wypowiada dane słowa, to wszystko, co robi, na scenie staje się nieistotne.

To co jest istotne? Jaka jest rola sztuki?

PU: Wybijanie nas z codzienności do nadzwyczajności. Artysta ma niezbywalne prawo do wolności twórczej, które nie może być ograniczane, ale dla mnie ma to też zastosowanie praktyczne. Bo też okazuje się, że wyzwaniem jest zrobienie spektaklu, który nie jest odkrywczy tylko dlatego, że jest „eksperymentalny” i powinien być lepszy. Czasem prawdziwą odwagą wykazuje się twórca, który próbuje dobry tekst zrealizować rzetelnie na scenie, niektórzy mówią „po bożemu”. Po wielu latach dociera do mnie słyszane w Szkole Teatralnej stwierdzenie, że nieistotne jest mnożenie środków inscenizacyjnych, jeśli zapomni się o człowieku jako takim. Teatr ma też uświadamiać, że rzeczywistość nie jest często taka, jak ją w pierwszej chwili widzimy. Nie wszystko jest widoczne gołym okiem. To ciekawe, bo według mnie komedia to też rodzaj sztuki. I, paradoksalnie, może być bardzo śmieszna, gdy traktuje się ją serio. Jeśli będziemy chcieli zrobić dobre przedstawienie, a tekst jest zabawny, to i tak będzie śmiesznie, a przedstawienie będzie dobre. Podczas spotkania z Robinem Hawdonem, który napisał grany w Bagateli od lat Wieczór kawalerski, rozmawialiśmy o tym właśnie. Autor powiedział, że swoje rozmowy z twórcami, którzy wystawiają jego teksty, zawsze zaczyna od zalecenia – nie róbcie tego tak, żeby było „śmiesznie”.

Ray Cooney też tak mówił, gdy odwiedził Bagatelę z okazji 25-lecia Maydaya – że zupełnie nie chodzi o to, by się potykać na skórce od banana…

PU: Tak oraz żeby komuś spodnie spadły i prychał kawą. W Maydayu facet ma dwie żony i to już jest pretekst, żeby się pochylić nad dziwacznością takiej sytuacji – każdy, kto ma wyobraźnię, zorientuje się, że oto stajemy przed sytuacją, za którą na pewno bohatera czekają kłopoty.

Tego właśnie uczył Cooney – mówił, że źródłem komizmu w farsie jest sytuacja, w której jeden bohater staje nagle w obliczu tylu trudnych okoliczności życiowych, że same jego próby zmierzenia się z tym są już śmieszne.

PU: Tak. Dla bohatera to jest tragedia, a dla zewnętrznego obserwatora/widza taka sytuacja jest zabawna. Dodawanie żarcików jest zupełnie niepotrzebne. Ten konflikt jest już tak zarysowany, że jeśli ten facet z Maydaya będzie chciał się z niego wymigać i na serio mierzyć z tymi absurdalnymi sytuacjami, przed jakimi staje, to my będziemy pękać ze śmiechu właśnie z tego powodu.

Którą część swojego życia zawodowego najbardziej lubisz? Jesteś aktorem, pedagogiem, reżyserujesz, użyczasz głosu.

PU: Bycie aktorem jest czymś nadzwyczajnym, jeśli można współpracować z ludźmi, z którymi spotykamy się na poziomie wrażliwości. Kiedy to nie jest powierzchowne, kiedy mówimy o rzeczach istotnych, nie popadając w tanią ekscytację. Mam za sobą z dawnych czasów doświadczenia pracy z takimi ludźmi, że chciałem uciec z tego zawodu. Przechodzenie przez drzwi teatru wywoływało we mnie drgawki.

Minęło?

PU: Tak.

Jak myślisz, dlaczego?

PU: Dobre pytanie. Poszedłem pooddychać gdzieś indziej. Radio dało mi też dużo radości. Czułem się niezależny, bo pisałem sam, reżyserowałem sam, wykonywałem i czułem, że cieszy się to dobrym odbiorem słuchaczy i pracodawcy. Radio ma w sobie coś intymnego. Pracuje się często w opcji sam na sam z mikrofonem. To uczy dyscypliny. Każda część zawodu aktora, również praca ze studentami, daje mi bardzo dużo – uczy i przynosi zadowolenie.

Na koniec poproszę Cię o jedno zdanie przesłania od Ciebie dla naszych widzów.

Zacytuję klasyka – róbcie swoje. Życie jest piękne. Od czasu do czasu na pewno.

Dziękuję za rozmowę.

Z Piotrem Urbaniakiem rozmawiała Patrycja Babicka.

„Jeśli dodasz za dużo do gara, to nie zjesz tego z taką przyjemnością, jak wtedy, gdy jest w sam raz” – rozmowa z Markiem Boguckim

Do której grupy należysz – do tych, którzy nadal się boją pandemii, czy tych, którzy powoli zapominają, że nadal jest?

Marek Bogucki: Staram się być przezorny, nie kusić losu. Nadal, jeśli to możliwe, unikam ludzkich skupisk. Także obowiązkowo noszę maseczkę, mam płyn do dezynfekcji w samochodzie. Poważnie podchodzę do sytuacji, bo przecież nie wiemy, jak naprawdę jest.

Gdzie byłeś i co robiłeś, gdy dostałeś wiadomość o tym, że od teraz izolacja?

MB: Jak dla wielu moich kolegów z Bagateli, tak i dla mnie marzec był czasem dużej aktywności zawodowej. W teatrze grałem jeszcze dzień przed jego oficjalnym zamknięciem. Gdy się okazało, że to się dzieje naprawdę, nie ukrywam – trochę to przeżyłem.

Bałeś się?

MB: Tak. Głównie o rodziców, z którymi mam bliską więź. Oczywiście z perspektywy czasu wiem, że uległem wówczas trochę wszystkim medialnym i panicznym akcjom, typu kupowanie makaronu na przyszłe lata (śmiech).

Dobry chociaż?

MB: Szczęśliwie się złożyło, że w makaron dobrze zainwestowałem. Jest smaczny!

A czy pandemia dała Ci coś, co oceniasz pozytywnie, poza makaronem oczywiście?

MB: Dała mi czas na przemyślenia. Mogłem się zastanowić bardziej niż wcześniej nad tym, w jaki sposób żyję, jakie jest moje podejście do planety, na ile przyczyniam się do jej degradacji.

I co zrobiłeś lub zrobisz, żeby ratować planetę?

MB: Chodzi o umiar, o świadomą rezygnację z pewnego naddatku, niepotrzebnego przepychu. Przyzwyczailiśmy się do bycia konsumentami planety, którzy zaspakajają swoje przyjemności, bardzo rzadko zastanawiając się nad globalnymi konsekwencjami takich jednostkowych postaw. Ale gdy pomyślimy, że są nas miliony konsumujących, a planeta jedna i nie tylko dla nas, robi się poważnie. Żeby dołożyć cegiełkę do ochrony środowiska, zdecydowałem się ograniczyć zakupy oraz całkowicie zrezygnować z mięsa. Cała moja rodzina świetnie przyjęła ten pomysł. Troska nie tylko o siebie, ale także o Matkę Ziemię.

Szanuję. Tym bardziej, że takie decyzje nie zawsze są łatwe. Mówię to jako wnuczka rzeźnika, która też kiedyś uwielbiała mięso.

MB: No właśnie o to chodzi. Że proces produkcji mięsa za bardzo oddalił się od natury. O to, że dawniejszy, rytualny ubój dziś zmienił się w produkcję śmierci. Zmieniła się też kuchnia, która często za bardzo ingeruje w przyrodę, chronione gatunki itd. Ja preferuję kuchnię prostą – im prościej, tym lepiej. Np. lubię chleb z oliwą i pomidorem. W ogóle rzadko ostatnio wychodzę poza cukinię i buraka.

Ale przyjmujesz je w tej samej postaci czy różnych?

MB: Oczywiście, że różnych. Wiesz, jakie jest bogactwo przepisów na cukinię i buraka? Poza tym stawiam na jakość warzyw, więc większość produktów kupuję na różnych bazarkach. Mieszkam z dala od miasta, więc mam dostęp do dóbr prosto od polskiego chłopa i bardzo to sobie cenię. Tyle że rzeczywiście asortyment jest raczej stały – marchewka, pietruszka, cebula, burak, sałata, ogórek, pomidor. Coś pominąłem?

Cukinię.

MB: Cukinia też jest! O, i ziemniak! Tyle.

To teraz już nie odpuszczę. Proszę o pyszny przepis z tych warzyw.

MB: Ależ proszę. Warzywa należy pokroić i zmieszać. Zapiec lub ugotować. To są moje autorskie pomysły. Jako artysta kulinariów polecam jednak wersję pieczonych warzyw. Właściwie wszystko zapiekam. Bo wszystko da się zapiec (śmiech).

Zwykle jesteś aktorem zajętym (bo teatr, bo serial, bo film). Jak sobie poradziłeś z nudą?

MB: Rzeczywiście dwa miesiące nudy i nicnierobienia dało się zauważyć. Zająłem się porządkowaniem wspomnień. Zaczęło się od tego, że z okazji ślubu i wesela córki przeglądałem domowe archiwum zdjęć i wideo, żeby zrobić jej w prezencie wspominkowy film. Przy okazji więc obejrzałem całe lata naszego życia zarejestrowane na VHS-ach. Zgrywanie tego i przerabianie na inną technologię było problematyczne. Choć podróż piękna – od początku życia moich dzieci. Materiałów jest cała masa, dostałem kamerę po zdaniu matury, ponieważ byłem wówczas pasjonatem tego typu sprzętów. Nagrywałem egzaminy w szkole aktorskiej, imprezy. Teraz muszę w tym posprzątać, zdigitalizować, a to masa pracy. Ale wzruszającej i przyjemnej.

Co jeszcze robiłeś?

MB: Gdy było można, jeździłem na wycieczki rowerowe nad Wisłę, obok Otwocka. Oglądałem też filmy i czytałem książki, ale nie sięgałem po dzieła katastroficzne. Szukałem w kinie i literaturze ukojenia, a nie dodatkowego doła, dlatego chętnie czytałem biografie, np. bardzo ciekawa o Roaldzie Amundsenie. Dzięki niemu udało mi się zapuścić gdzieś na dalekie bieguny, gdzie nie ma koronawirusa.

Czy zgadzasz się ze stwierdzeniem, że artystom dostało się po kieszeniach, ale przez to, że ograniczono życie towarzyskie, mają też mniejsze wydatki?

MB: Trudno się nie zgodzić (śmiech). Ale wiesz, te atrakcje typu restauracje, siłownie i inne – nazwijmy to miejsca rozrywki, na które wydajemy pieniądze w bezpiecznych czasach – były zamknięte nie tylko dla artystów. Można więc twierdzić, że niektórzy (choć pewnie nieartyści) poczynili wręcz oszczędności.

Wróćmy jeszcze do tego, że zawodowo od początku swojej kariery rozkładasz siły na teatr, film i serial. To są jednak różne formy. Czy któraś z nich jest Ci bliższa od innych?

MB: Myślę, że przez to, że trudno mi się było zdecydować na jedną formę aktorstwa, wszystkie traktuję tak samo poważnie i mam do nich jednakowo gorące serce. To się wzajemnie uzupełnia. Co prawda, nie zagrałem w serialu ani w filmie nic wielkiego, ale w całym tym zbiorze aktywności jest wielka różnorodność. Każda z ról, nawet małych, to wejście do jakiegoś świata i inne bodźce dla aktora. W teatrze trzeba dać z siebie na tyle ekspresji, by dotrzeć do widza z ostatniego rzędu. Rolę teatralną buduje się wcześniej i na scenie ją niejako wyraża. Z kolei gdy stoisz przed kamerą, tę emocjonalną prawdę musisz pokazać dużo bardziej oszczędnymi środkami. Oczywiście są to też pewnego rodzaju uproszczenia, ale mniej więcej mowa o różnicach tego typu. Jedna i druga odsłona zawodu aktora wiąże się z dyscypliną. Stojąc przed kamerą, trzeba umieć współgrać ze światłem. Skupienie jest wyższe, bo z całym szacunkiem do teatralnego widza, oko kamery jest bardziej czujne. Podsumowując, odnoszę wrażenie, że bardziej przydaje się doświadczenie filmowe w teatrze niż odwrotnie.

A masz jakieś marzenia aktorskie?

MB: Nie wiem, czy nazwałbym to marzeniem, ale na pewno chciałbym się spotkać z Wojciechem Smarzowskim, z którym miałem przyjemność poznać się przy Klerze. To taki typ reżysera, który nie leci szablonami. Lubię reżyserów, którzy wnikliwie obserwują aktora, słuchają, podejmują z nim dialog na temat roli itd. Z reżyserów, którzy podobnie pracują w teatrze, przychodzi mi teraz na myśl Waldemar Śmigasiewicz. Z nim też chętnie spotkałbym się na nowo w pracy.

A marzenie o pracy z reżyserami, z którymi się jeszcze nie spotkałeś?

MB: To chyba Strzępka i Demirski, chętnie też popracowałbym z Klatą. Był taki czas, że oni dużo działali w Starym i pamiętam, że chodziłem tam oglądać ich spektakle non stop. Świetne przedstawienia też widziałem w TR Warszawa z Warlikowskim na czele. Poza tym pewnie jest tego więcej, ale na razie tyle przychodzi mi do głowy.

Przed Bagatelą nowe życie. Jakby od Ciebie zależało wykreowanie jej na nowo, to jak ją widzisz?

MB: Atutem Bagateli zawsze były dobrze zagrane komedie i farsy. Widziałem wiele spektakli z tego gatunku w innych miejscach Polski. Zacząłem na nie jeździć, bo miałem sporo zastrzeżeń do tych naszych (także do siebie), chciałem zobaczyć, porównać. Wracałem zwykle miło zaskoczony, bo z tego porównania wychodziło, że wygrywamy. Oczywiście można by zmienić w nich wiele, ale to, co jest największą wartością naszych fars, to gra aktorska – zdyscyplinowana robota, oparta na konkrecie.

Jak w naszym nieśmiertelnym Maydayu, w którym Wojciech Pokora ustawił aktorów niemalże na partyturze?

MB: Tak. Dokładnie. Fajnie, jakby od czasu do czasu ktoś spojrzał na to, co robimy po premierze z farsami. Idealnie byłoby, gdyby reżyser mógł wpaść co 3-4 miesiące, żeby nas skontrolować – czy trzymamy się zamysłu, czy nie nadgrywamy, bo o to w farsie bardzo łatwo. Po sobie wiem, że gdy gram już coś po raz enty, ciągnie mnie do tego, żeby zrobić coś śmieszniej, lepiej, a to przeważnie nie jest dobre. Lepiej, gdy dążymy do prostoty i oszczędności w środkach wyrazu. Wracając do pytania o Bagatelę, to właśnie siłą jej była i – mam nadzieję – będzie komedia. Ale ważne jest też to, że każdy z nas aktorów tego teatru lubi od czasu do czasu popracować nad czymś głębiej – pochylić się nad Dostojewskim, Szekspirem…

Od tego była i nadal jest Scena na Sarego 7. Czyli chciałbyś, aby nowa Bagatela była podobna do tej, którą znasz?

MB: Częściowo na pewno tak. Przydałoby się więcej muzyki, ale nie multiplikowałbym nieskończonej ilości form teatru. Z moich doświadczeń (z gotowaniem chociażby) wynika, że lepiej mieć mniej produktów lepszej jakości niż odwrotnie. Więcej nie znaczy lepiej. Jeśli dodasz za dużo do gara, to nie zjesz tego z taką przyjemnością, jak wtedy, gdy jest w sam raz.

Czyli, nawiązując do Twojego ulubieńca Smarzowskiego, najlepiej gdy coś jest „złote, a skromne”?

MB: O dokładnie tak (śmiech). Żartuję oczywiście. Złota powinno być nieco mniej jednak, żeby nie raziło w oczy. Najlepiej kiedy będzie go umiarkowanie.

A który z Bagatelowych spektakli jest Twoim ulubionym?

MB: Był. To Wujaszek Wania Śmigasiewicza. Eh, piękna to była podróż… W zupełnie inny świat. Patrzyłem z zachwytem na kolegów, gdy potrafili wydobywać z siebie te oparte na cieniutkich niteczkach emocje. Słuchaliśmy się bardzo na scenie. To było aż namacalne. Tęsknię za takimi spotkaniami na scenie. Ze spektakli z aktualnego repertuaru chętnie zagrałbym Czego nie widać w reż. Macieja Wojtyszki. Jesteśmy tam bardzo czujni na siebie. Bo to trudny spektakl, częściowo oparty na precyzji, a częściowo na improwizacji. Ale nie uda się tego zagrać bez skupienia. Od tego zależy tempo, a przez to jakość tego przedstawienia.

A gdybyś miał powiedzieć coś ważnego widzom, to powiedziałbyś…?

MB: Poszukujmy w sobie. Na zewnątrz jest zbyt wiele odpowiedzi. Te właściwe kryją się w nas. Czas pandemii to dobry moment, by to dostrzec.

Dziękuję za rozmowę.  

Z Markiem Boguckim rozmawiała Patrycja Babicka.

„Świat musiał stanąć, żebyśmy zaczęli się przyglądać temu, co zwykle jest na wyciągnięcie ręki” – rozmowa z Kamilą Klimczak

Zacznę od piosenki. Co Ci w duszy gra? Czy pandemia wpłynęła jakoś na Twoje muzyczne „ja”?

Kamila Klimczak: Na każde wpłynęła. Pandemia trwa kilka miesięcy, ale ja szczęśliwie jestem w trybie działania. Mieliśmy już dwa kabarety w Piwnicy pod Baranami i jeden koncert piosenek międzywojennych. W kontekście tego wszystkiego sam temat był ciekawym odniesieniem do rzeczywistości. Poza tym cieszę się, że mogłam już wyjść na scenę. W kabarecie kontakt z publicznością jest tak samo ważny jak w teatrze, więc tego w czasie izolacji najbardziej mi brakowało. Z drugiej strony cieszę się, że udało mi się usłyszeć w czasie siedzenia w domu wiele wspaniałych koncertów i spektakli muzycznych z całego świata, które udostępniano czy streamingowano w Internecie.

Co oglądałaś?

KK: Na przykład 25-lecie Upiora w operze w Royal Albert Hall z obecnością samego A.  Lloyda Webbera, gdzie na końcu wystąpili wszyscy odtwórcy głównej roli, czy Jesus Christ Superstar na stadionie i wiele innych widowisk, do których nie było wcześniej dostępu w takiej formie. Jeśli się nie widziało na żywo, to nie było jak. Teraz zostało nam to umożliwione i pewnie dzięki dobrom kultury tego typu mogliśmy przeżyć tę pandemię.

A nie miałaś przesytu kontaktu z ekranami zamiast z ludźmi?

KK: Miałam. Chęć na oglądanie sztuki w Sieci się wyczerpuje. Kontakt ze sztuką na żywo – nie.

To kiedy pojawiła się tęsknota za żywymi?

KK: Nie od razu. Akurat przed zarządzeniem zamknięcia nas w domach miałam zasłużone wolne, bo mnie często zdarza się żyć w jakimś szaleńczym pędzie i do tego w podróżach – jakieś dwa tygodnie między W’ariacjami pożądania, które zagrałam w pierwszej połowie marca a Śmiercią pięknych saren, na których granie pod koniec miesiąca wszyscy się cieszyliśmy. Miałam wtedy potworny głód czytania i właściwie robiłam to non stop. Dlatego, gdy zaraz po tym wybuchła pandemia, już byłam nasycona wolnym. Nie spodobało mi się to, że muszę je przedłużyć. Zwłaszcza że czekało na mnie wiele wspaniałych projektów. Planowałam z siostrą rozpoczęcie prac nad międzynarodowym, sefardyjsko-musicalowym przedsięwzięciem, z hiszpańskimi muzykami, próby miały odbywać się w Madrycie. Bardzo to było obiecujące, ale koronawirus pokrzyżował te plany. I niestety wiele innych. Teraz czuję, że powoli wracamy do nowej normalności, bo przecież jarzmo wirusa wciąż nad nami wisi.

Mocno odczuwasz wiszące jarzmo?

KK: Tak, wiesz sama, jak to jest. Ludzie sztuki mają specyficzną konstrukcję psychiczną. Oderwani nagle od pracy kreacyjnej mogą lekko wariować (śmiech). Powodem jest zbyt wiele wyobraźni. Nagle wszystko odbiło się od ściany. Cały świat stanął w miejscu i w obliczu konsekwencji, których nie znaliśmy, z wizją katastrofy i śmierci trąbionych w mediach. Ludzkość sparaliżowana, nie ma gdzie uciec. Do tego katastrofy ekologiczne, łącznie z naszymi płonącymi Biebrzami. To było wstrząsające.

Paraliżowało Cię?

KK: Mnie może mniej. W chwilach kryzysu przełączam się na tryb „działanie i pomaganie”. I myślenie, że na pewno inni mają gorzej. Tym bardziej, że rzeczywiście mieli. Jeśli człowiek żyje, nie umarł i ma jakieś oszczędności i z jego bliskimi jest wszystko okej, to taki czas staje się momentem, kiedy – chcąc nie chcąc – musi połączyć się ze swoją bazą, z samym sobą. Takie „Dzień dobry, wstaję, jestem”. Jako że pochodzę z Łodzi, większość mojej rodziny jest stamtąd. Zostałam więc odłączona od jakichkolwiek kontaktów z bliskimi. Święta spędziliśmy w trybie online. Gdy odblokowano pociągi, pierwszą moją aktywnością było pojechanie do domu rodzinnego. Wtedy też pierwszy raz pomyślałam, że damy radę. Mimo to mam wrażenie, że cała ta sytuacja zmieniła w ogóle paradygmat rzeczywistości.

Co się zmieniło w Twoim patrzeniu na świat?

KK: Doświadczyłam teraźniejszości, w której nagle wszyscy w tym samym momencie znaleźli się w tym samym punkcie. Zostaliśmy sobie tylko my. Niby jedyną pewną rzeczą w życiu jest zmiana, ale większość z nas lubi się trzymać swoich przyzwyczajeń, bo to daje poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Ale to, jak pandemia trafiła w nas, artystów, przeszło moje najśmielsze wyobrażenia. Nagle okazało się, że nie wiadomo, czy ta nasza praca, sztuka, i wszystko, co umiemy i robimy zawodowo od lat, jest komukolwiek potrzebne, jeśli ludzie nagle nie mają środków na to, by przetrwać. Paradoksalnie zaś, właśnie sztuka i możliwość obcowania z nią nawet przez Internet dały nam poczucie, że nie jesteśmy sami, że możemy nadal przeżywać i wyrażać też dobre emocje. Doceniłam też wartość mocno zbudowanych więzi z bliskimi mi ludźmi. Był to czas, by nasycić się tym do cna.

Udało Ci się skonfrontować ze sobą bardziej niż wcześniej?

KK: Tak, wcześniej takie momenty pojawiały się w chwilach ekstremalnych, jak śmierć bliskiej osoby. Sam świat mimo naszych osobistych tragedii mimo wszystko trwał. Był naszą opoką. To my byliśmy na chwilę w zatrzymaniu, ale na zewnątrz wszystko toczyło się normalnie. Nawet jeśli to wydaje się okrutne, to jednak wszystko trwało w jakiejś względnej, znanej nam harmonii. Że to, co trudne i smutne minie, bo przecież życie ciągle gdzieś jest i trwa. A nagle okazało się, że taki sobie żyjący swoim życiem świat nie jest żadną opoką. Wszystko może się w sekundę zmienić. Wtedy jestem tylko ja i drugi człowiek. Tu i teraz. I wtedy widać, jak bardzo jesteśmy sobie potrzebni, jak bardzo od siebie zależymy. Inna myśl, która często mi towarzyszyła, to kruchość życia i jego niekończący się głód. Niezależnie od tego, ile mamy lat, nie chcemy umierać. Nawet jeśli wcześniej byliśmy niezadowoleni ze swojego życia, nagle w obliczu jego niepewności chcemy żyć za wszelką cenę. Ale mam wrażenie, że bez momentów zatrzymania jak ten, rzadko doświadczamy autorefleksji na tak głębokim poziomie.

Szukałaś spokoju w muzyce? Czego słuchałaś?

KK: Dużo oper, musicali i koncertów. Sięgałam po realizacje, które były przygotowywane profesjonalnie, z użyciem odpowiedniego nagłośnienia, kamer. Cenię jakość w tego typu odbiorze, a nie wszystko, co Sieć proponowała w tym czasie takie było.

A teatr? Lubisz doświadczać go przez ekran zamiast rampy?

KK: Jeśli jest to realizacja przygotowana do oglądania w ten sposób, to tak, ale dla mnie teatr jest przede wszystkim wymianą energii. Zamykamy się razem z widzami w jednej przestrzeni, dzielimy się historią, oddychamy jej powietrzem.

Za którą swoją Bagatelową sztuką tęsknisz najbardziej?

KK: Za Śmiercią pięknych saren w reż. Jana Szurmieja, ponieważ to piękny spektakl, którym się jeszcze nie nasyciliśmy i którego jeszcze „nie wygraliśmy”, czyli zagraliśmy go jeszcze za mało razy przed publicznością. Wróciłabym też do komedii, do Najdroższego, Pomocy domowej… No i oczywiście za Kotką na gorącym blaszanym dachu i Szaleństwami nocy. Ale niezależnie od tytułu najbardziej tęsknię za tym momentem stania za kulisami, za ściskiem w żołądku przypominającym o tym, że już zaraz się zacznie i za tym momentem, gdy wszystko zaczyna płynąć swoim rytmem kilka sekund po komunikacie naszych szanownych „inspicjencji”: „Uwaga, zaczynamy!”. Brakuje mi tego bardzo. Mam wrażenie, że nam aktorom odebrano tlen. Zostaliśmy nawet bez respiratora.

Angażowałaś się czy angażujesz się w projekty, które swój finał mają w Internecie?

KK: Tak, dla naszego teatru czytałam Komediantkę i bajki dla dzieci, wzięłam udział w przygotowaniu #hot16challenge. Poza tym pomagałam przetrwać księgarniom, które też miały ciężko w ostatnim czasie. Nagrywałam dla nich czytania online. Starałam się również nie przesypiać okazji, które się nagle pojawiły. W ten sposób udało mi się zostać stypendystką Kultury w Sieci. Wspólnie z moją przyjaciółką przygotowujemy wideo-performans, bazujący na tekstach Becketta. Nagle moi ulubieni twórcy wrócili do łask – Ionesco, Pinter, Beckett (śmiech). Piwnica pod Baranami, w której zespole jestem od lat, na zaproszenie Akademii Sztuki w Szczecinie zrobiła wspólne domowe (tzn. każdy w swoim domu) nagranie piosenki Marka Grechuty – Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy, nomen omen. Również brałam w tym udział. Wszystko to były bardzo ciekawe doświadczenia, uczące przełamywania kolejnych barier – również technicznych. Cudowne też było to oczekiwanie na efekt łączący we wspólnym dziele twórców, którzy do jego realizacji nie musieli się spotkać, a nagle wszyscy śpiewają razem.

Tyle aktywności wymieniłaś, że zastanawiam się, czy pytać Cię o nowe umiejętności czy pasje z czasów pandemii.

KK: Udało mi się znaleźć też czas, by zająć się tym, co zawsze chciałam, a brakowało mi czasu. Mam na myśli zgłębienie tajników różnych ciekawych sposobów żywienia i zachowania zdrowia, np. gotowania wg pięciu przemian, czyli jednej z podstaw chińskiej medycyny. Już była wiosna, więc powoli pojawiały się kolejne ulubione warzywa, można było poszaleć z przepisami. To dla mnie prawdziwa alchemia żywienia. Teraz się w tym już nie tylko odnalazłam, ale i rozgościłam. No i przyznam się po cichu, że od jakiegoś czasu zajęłam się masowaniem. Mam profesjonalny stół i od roku rozwijam się w tej nowej dziedzinie.

Wow. Gdzie można zamówić Twoje usługi?

KK: Nigdzie (śmiech). To są moje pasje, póki co zarezerwowane dla najbliższych. Nie uczę się tego w celach zarobkowych, choć kto wie, co mnie jeszcze w życiu spotka? Na razie jest to jedno z moich alchemicznych odkryć. Interesują mnie zagadnienia dotyczące właśnie ciała i jego naturalnych predyspozycji do zdrowia, jego kontaktu z naturą i kosmosem. Brakowało mi spacerów, dotykania „stopą i dłonią” wiosny budzącej się do życia. Obserwowałam drzewo z okna dzień po dniu i widziałam, jak się zmieniało. To było niesamowite.

Zauważyłam, że u niektórych naszych aktorów nastąpiło masowe zainteresowanie piekarnictwem, a u innych pogłębiły się zainteresowania dendrologiczne.

KK: U mnie jedno i drugie. A kasztanowiec, o którym wspomniałam, jest moim najbliższym sąsiadem. Wystarczy wyjść na balkon, by dotknąć jego liści. Ale jak mówiłam, świat musiał stanąć, żebyśmy zaczęli się przyglądać temu, co jest zwykle na wyciągnięcie ręki. Żebyśmy mogli widzieć proste piękno.

Myślisz, że można powiedzieć, że największą wartością aktualnego czasu jest fakt, że ludzie uruchomili w sobie te obszary emocjonalne, których wcześniej nie uruchamiali albo robili to rzadko?

KK: Tak. Na pewno. Widzę to po sobie, a myślałam, że już i tak jestem wyjątkowo emocjonalna.

A w jakich barwach widzisz przyszłość naszego teatru?

KK: W jasnych. Choć mamy za sobą trudny czas, wierzę, że najgorsze za nami. Kocham Bagatelę i nie chciałabym, aby jej główna linia repertuarowa została zmieniona, ale na pewno warto coś poprawić i dołożyć. Dla mnie formą, o którą można by uzupełnić nasz repertuar, jest piosenka, zwłaszcza że mamy do tego wspaniale przygotowany zespół. Nasz hot16challenge nie powstałby w takiej formie w kilka godzin, gdyby nie siadła do tego ekipa ludzi, która zna się na muzyce. A tutaj ty pisałaś tekst w rzeczywistym czasie naszego spotkania, my od razu poddawaliśmy linie melodyczne, rozkładaliśmy to na głosy, a Artur Sędzielarz komponował muzykę. Takich rzeczy nie robi się zwykle w jedno popołudnie, a daliśmy radę i efekt się bardzo podoba. Życzyłabym sobie więcej takich projektów. Ten pokazał, że chcieć to móc.

Jak myślisz, dlaczego to się udało?

KK: Bo była pełna współpraca. Nikt nie forsował na siłę swojego zdania. Wszyscy myśleliśmy głośno i stawaliśmy się dla siebie wzajemnie inspiracją. Dostałam dużo feedbacku nawet od ludzi spoza branży teatralnej – wiem, że udało nam się poruszyć odbiorców. Może ponieważ przedstawiliśmy w nim naszą prawdziwą rzeczywistość i ból związany z tym, co się dzieje. Poza kreacją była tam po prostu nasza prawda. Np. to, że wszyscy stanęli do nagrania w swoich ubraniach, a nie w kostiumach, bez scenicznego makijażu, już było znaczące i inne od wszystkich wcześniejszych doświadczeń stania na scenie.

A nie masz wrażenia, że stworzyliśmy zaklęcie, które właśnie się realizuje?

Masz na myśli zdanie „Pierwszych nas zamknęli, ostatnich otworzą”? (śmiech)

Zgadłaś.

Zastanawiałam się nad tym, ale doświadczenia kilku teatrów i miejsc kultury pokazują, że przedwczesne otwarcie może być zgubne. Dlatego skoro już tyle wytrzymaliśmy, poczekajmy na najwłaściwszy i bezpieczny moment.

Zanim to nastąpi, poproszę Cię o kilka słów do widzów. 

Warto doceniać bliskość relacji. Ale pandemia też pokazała, że ludzie żyją częściej przeszłością lub przyszłością. A nasze życie jest tu i teraz. Nie gubmy go na co dzień. Dlatego gdy już to wszystko minie i poczują Państwo, że muszą iść do teatru, to proszę to zrobić. Nie odkładajmy teatru na później. Niczego nie odkładajmy na później.

Dziękuję za rozmowę.

Z Kamilą Klimczak rozmawiała Patrycja Babicka.

„Każdy ma jakąś twarz – etyczną lub nie” – rozmowa z Patrykiem Szwichtenbergiem

Zacznę od pytania dotyczącego Twojej działalności muzycznej. Tworzysz muzykę zaangażowaną, komentującą otaczającą rzeczywistość. Skąd ta potrzeba?

Zawsze stroniłem od tego typu sztuki. Była mi obca i nie miałem z nią kontaktu jako odbiorca. Ale to się nagle zmieniło. Może przez ten właśnie dziwny czas. Pomyślałem, że jest wiele aktualnych tematów, w których nikt nie zabrał jeszcze głosu albo zabiera się go za mało. Poza tym chciałem prostoty – gwiezdne metafory przestają działać w świecie, w którym rzeczywistość dookoła jest taka uderzająca.

Jesteś wkurzony na świat?

No jestem. I to mocno. Ale gdzieś też paradoksalnie pogodzony z takim stanem rzeczy. Wszyscy jesteśmy hipokrytami w jakimś sensie, więc człowiek jako istota wymaga reformy. Tym, co możemy robić, jest podejmowanie prób bycia uczciwym, nazywania rzeczy w sposób, w jaki je widzimy. Każdy z nas poprzez to, co robi, dookreśla siebie. Każdy z nas ma jakąś twarz – etyczną lub nie. To jak z programem teatralnym. Może być różne zaprojektowany, treść może być podobna, ale jednak w tym, jak jest co napisane, podane, widać różnice. Każdy z nas nieustannie staje przed jakimś wyborem. I każdy ten wybór później determinuje wiele w naszym życiu. Artysta, gdy decyduje się w swoim imieniu oceniać rzeczywistość, musi się liczyć z tym, że od razu z jakiegoś środowiska się wyklucza i może to wpłynąć znacząco na jego życie zawodowe. Ten mechanizm wykluczenia dotyczy oczywiście nas wszystkich. Wszyscy mogą być wykluczani z powodu manifestacji swoich poglądów. Co więcej – sami też wykluczamy. Robimy to, nawet gdy postrzegamy siebie jako tolerancyjnych. Hipokryzja jest przecież mocno zakorzeniona nawet w ludziach, którzy na co dzień mówią o wolności.

Mnie świadomość takich rzeczy przywodzi na myśl dojrzałość…

Tak, sam długo żyłem w świecie idealizowanym przez siebie, ale stwierdziłem, że już nie ma co w tym tkwić. Dorosłem do tego, że chcę mówić, jak jest.

Dziewczyny z teatru kazały mi spytać cię, czemu skoro tak super śpiewasz, wybierasz hip-hop?

Właśnie ja wcale nie uważam, że jakoś wybitnie śpiewam. Szczerze powiedziawszy, mniej komfortowo czuję się w pracy, gdy muszę śpiewać. Oczywiście nauczono mnie tego, ponieważ skończyłem wydział wokalno-aktorski w AST, ale wybrałem go trochę przez przypadek.

To skromność?

Może po prostu nie znalazłem jeszcze dla siebie tej formy muzycznej, w której mógłbym się idealnie poczuć. Na razie szukam. A że rap jest jakimś złotym środkiem między śpiewaniem i mówieniem, to postanowiłem sprawdzić się w tej właśnie formie.

Ten gatunek jest też przypisany niejako ocenie rzeczywistości, za którą się zabrałeś?

Trochę tak, ale ważne jest, by łamać wszelką schematyczność, też gatunkową.

Sam piszesz teksty?

Tak. Piszę teksty, które mają dać odbiorcy przysłowiowego kopa w twarz.

A kim chciałbyś być ostatecznie – aktorem, pisarzem, muzykiem?

Nie mam pojęcia. Chciałbym robić po prostu fajne rzeczy. I z ludźmi, którzy chcą tego samego. Nie chcę pracować w okolicznościach, w których robię coś wbrew sobie. Nie robię i nie będę robił niczego tylko dla pieniędzy albo dlatego, żeby gdzieś posiedzieć na ciepłej posadce. Wiem, że żeby być niezależnym, trzeba zapracować sobie na twarz. Będę do tego dążył.

Ale w teatrze sztuka kompromisu jest wpisana w system. Gdy dostajesz rolę w jakiejś sztuce, narzuca Ci ją reżyser albo dyrektor. Możesz oczywiście rzucić rolą, ale to nie zawsze jest dobry pomysł. Jak to się ma do tego, co mówisz?

Chodzi o szacunek do siebie, innych i rozmowę, chęć komunikacji. Jeśli rola, jaką mi się proponuje, forma pracy i miejsce wystawienia nie kolidują z moją etyką, to na pewno pochylę się nad nią.

Zagrałeś na razie w Bagateli ważne role w dwóch spektaklach, zupełnie różnych – w W`ariacjach pożądania w reż. R. Dziwisza oraz Życiu jest snem w reż. G. Vargasa. Który z tych spektakli jest Ci bliższy?

Jeśli chodzi o W`ariacje… to było to dla mnie dużym zaskoczeniem, gdy zadzwonił Rafał Dziwisz i powiedział, że może będzie opcja zastępstwa roli w tym spektaklu. To było dwa lata po szkole i tak sobie jeździłem. Trochę byłem we Wrocławiu w Capitolu, trochę w Teatrze WARSsawy, w Teatrze Muzycznym w Gdyni…

No właśnie, wszędzie coś muzycznego.

Tak wyszło, ale do tego obliguje mnie papier. Albo fakt, że moje nazwisko już się bardziej kojarzy ze śpiewaniem. Wcześniej ze swoją grupą byliśmy na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej – widziano nas, więc wiadomo było, że śpiewamy. Z Agnieszką Glińską robiliśmy dyplom, potem zaczęła współpracę z Capitolem, więc wzięła mnie i Mateusza Bieryta do spektaklu.

W Bagateli doświadczyłeś dwóch zupełnie innych form pracy nad swoimi spektaklami. To inna materia, gdy pracujesz nad spektaklem muzycznym i spektaklem dramatycznym.

W przypadku „Życie jest snem” reżyser był obcokrajowcem, Litwinem, z innym zupełnie podejściem do pracy. To było bardzo ciekawe. Najwięcej scen miałem w tym spektaklu z Kają Walden, z którą dobrze się dogadujemy prywatnie, więc na scenie poszło nam podobnie. Reżyser wiedział, co chce uzyskać, więc to znacznie ułatwiało pracę.

A jak wolisz jako aktor pracować – dostawać od reżysera konkret czy dużo twórczej wolności?

Wolę dostawać zadania aktorskie. Nie mam na myśli oczywiście uwag w stylu: „Teraz zrób dwa kroki do przodu i lekki obrocik”, tylko lubię czuć, że reżyser jest przygotowany, że ma jakiś zamysł. Nie lubię pracy, która jest eksperymentem, nie wiadomo do czego dążącym. Nigdy nie brałem udziału w takim eksperymencie, który by się przerodził w coś ciekawego czy wartościowego. Boję się szarlataństwa w teatrze, wolę odkrywanie.

A czym jest dla ciebie aktorstwo?

Ważnymi momentami. Jest pretekstem do pracy nad sobą. Pokazuje nowe drogi dojścia do samego siebie.

A czy jako aktor na początku drogi masz jakieś marzenia np. o pracy z konkretnym reżyserem?

Pierwsza fala marzeń o pracy z tuzami teatru już mi minęła, ale oczywiście jest wielu artystów, z którymi chciałbym się spotkać w pracy teatralnej czy filmowej. Dostrzegłem, że w tej branży często tworzą się tzw. grupy twórcze. Zauważ np. filmy Szumowskiej czy spektakle Krystiana Lupy – tam jest zawsze jakaś część stałego składu. To taki ideał też dla mnie. Jak mówiłem wcześniej, dobrze pracuje się ze sprawdzoną ekipą, dlatego zupełnie mnie nie dziwi, że po sukcesie jednego projektu ta sama, albo częściowo ta sama, grupa zasiada do wspólnej pracy nad nowym. Z drugiej strony istnieje ryzyko, że model takiego teamu się wyczerpie. Ostatnio np. Żuławski coś takiego zrobił, że zdecydował się przełamać schematy tego typu i obok aktorów formatu Olbrychskiego wprowadził do ekipy braci Mroczków. I ten pomysł był ciekawy. Mnie się podobają takie spotkania. Tylko trzeba je dobrze wymyślić. Ostatecznie bardziej mi się podoba ta druga opcja, ponieważ oglądanie tej samej ekipy w kolejnych projektach po czasie zaczyna męczyć.

A rola? Marzysz o zagraniu Hamleta?

Nigdy nie chciałem zagrać ani Hamleta, ani Ryszarda III czy kogoś z tej półki. Ale lubię postacie, które mają skomplikowaną osobowość. To jest fascynujące.

A wolisz grać pozytywne postacie czy czarne charaktery?

Zdecydowanie te drugie. Są znacznie prostsze do grania.

Bagatela jest na progu nowej rzeczywistości. Zmieniłbyś coś?

Jakby to miało zależeć ode mnie, to wprowadziłbym więcej projektów muzycznych i teatru kameralnego, co pewnie nie jest tak samo dochodowe, jak farsy, ale rozwija aktorów i pozwala na zachowanie repertuarowej różnorodności.

Wolisz teatr czy film? Bo grasz nie tylko w teatrze, ale też w serialach – w Stuleciu Winnych, w serialu o Osieckiej, w Ludziach i bogach

To są seriale, ale reżyserowane coraz częściej przez twórców filmowych. Pytam ich, czy to dla nich jest ok, bo istnieją wciąż stereotypy, że serial to coś gorszego niż film. Ale jak się okazuje, że w takim serialu reżyser ma do wykorzystania środki budżetowe, których nie dostałby na realizację filmu, to trudno się nie skusić i nie spróbować. Odpowiadając na twoje pytanie – praca w serialu jest inna, pilnuje się sprawności, czasu, skuteczności. Mniej się pracuje nad interpretacją. Wolę jedno i drugie (śmiech).

A aktorstwo jest dla Ciebie zawodem rywalizacyjnym?

Nie, nigdy nie było i nie będzie.

A jak spędziłeś pandemię?

Jak wiesz, robiłem muzyczne projekty. Mam teraz też taki pomysł poetycki, związany z czytaniem całych tomów poezji klasycznej i współczesnej. Chciałbym to połączyć z oszczędną formą wizualną. Poezja działa kojąco na głowę.

Co wybrałeś do takiego projektu? Czyją poezję?

Ostatnio porwał mnie tomik Giuseppe Ungarettiego. Polecam serdecznie. W jego poezji nie ma słów niepotrzebnych. To naprawdę wielki kunszt. Od jego poezji zacznę. Sporo napisałem też sam i postanowiłem skonfrontować to, co piszę, z oceną z zewnątrz. Poza tym w czasie pandemii czytałem, np. Fikcje Borgesa, Krótką wymianę ognia Zyty Rudzkiej – świetna rzecz. Pochłaniam ostatnio dużo literatury kobiecej – np. Dzienniki Sylwii Plath i inne.  

Czemu akurat literatura kobieca?

Interesuje mnie spojrzenie kobiece, które jest totalnie inne, bardziej skupione na szczegółach, pozwalające zobaczyć więcej niż okiem faceta. Chciałbym kiedyś napisać coś z perspektywy kobiety, dlatego muszę poznać dobrze sposób patrzenia kobiet na świat. Sylwia Plath jest szczególnie tutaj pasjonująca. Mężczyzna patrzy na wszystko rzeczowo. O np. patrz – tu jest filiżanka. Konkret. A kobieta od razu zauważy, że ma ładny szlaczek, delikatne zagłębienie przy uchwycie. Wiem, że jadę stereotypem, ale kiedy odkrywasz, jak wiele w nim jest prawdy, to to wciąga. Wychowałem się wśród kobiet, więc wiem, że to spojrzenie jest zawsze głębsze, szukające odpowiedzi.

A jakie masz przesłanie dla naszych widzów obu płci?

Tęsknię, chciałbym jak najszybciej wystąpić. Choć nie za wszelką cenę i za szybko.

Dziękuję za rozmowę.

Z Patrykiem Szwichtenbergiem rozmawiała Patrycja Babicka.

„Dobrze, kiedy dom pozostaje domem” – rozmowa z Anną i Przemysławem Brannymi

Czy pandemia sprawiła, że wreszcie mogliście pomieszkać jak należy w swoim domu za miastem, który – jak wiele razy mówiliście – jest za daleko od teatru?

Przemysław Branny: Rzeczywiście, sytuacja nagle zmieniła się o 180 stopni. Bo wcześniej ten nasz wymarzony dom bywał problemem. W czasach intensywności zawodowej, która – mam nadzieję – jeszcze nam kiedyś będzie dana, mijaliśmy się często i mało w tym domu spędzaliśmy czasu. A teraz nagle okazał się zbawieniem. Nie musieliśmy się z nikim spotykać w windzie, mieliśmy ogródek, pogoda sprzyjała. Dało nam to w tych trudnych czasach pewnego rodzaju komfort.

Czyli nie sprzedajecie domu?

PB: Ciekawe, bo rzeczywiście i to tuż przed pandemią zdecydowaliśmy, że zostajemy w tym domu z zupełnie innych powodów. I dosłownie za kilka dni słuszność tej decyzji się potwierdziła. Współczuliśmy najbardziej tym, którzy nie mają nawet balkonu i muszą siedzieć cały czas w czterech ścianach. Praca zdalna z domu i np. dwoje uczących się dzieci, to była rzeczywistość wielu Polaków w czasie zamknięcia.

Jesteście małżeństwem aktorów teraz w częściowym uśpieniu (bo nie gracie w teatrze). Co na to Wasz domowy budżet?

Anna Branny: Marzec i kwiecień miał być dla nas czasem wyjątkowym pod względem ilości projektów. Repertuar teatralny był tak ułożony, że mieliśmy grać bardzo dużo spektakli. Dobrze się też zapowiadała praca poza teatrem…

PB: Nie chciałbym opowiadać banałów, ale to nie jest dla artystów łatwy czas. Ludzie mają kredyty, zobowiązania, a często nie mają oszczędności. Nie da się odroczyć wielu płatności. A teraz np. my jesteśmy na tzw. gołych pensjach w teatrze, które nie były naszym głównym środkiem dochodów.

A czy fakt, że obydwoje jesteście artystami i to uzdolnionymi muzycznie sprawił, że muzykowaliście sobie w domu?

PB: Niekoniecznie, bo Ania miała zajęcia ze studentami i zajmowało jej to naprawdę dużo czasu.

AB: Tak, na początku trudno mi było wyobrazić sobie, jak można uczyć technicznych rzeczy przez Internet. Nie chodziło o przeprowadzenie wykładu, tylko o pracę głosem, ćwiczenia wokalne, pracę nad precyzją słowa, artykulacji.  Na początku wszyscy podchodziliśmy do tematu niepewnie i badawczo, ale okazało się, że wszystko się da zrobić. Efekty tej pracy są zaskakująco dobre. Myślę, że udało się osiągnąć takie rezultaty, jakie moglibyśmy wypracować na żywo. Teraz studenci nagrywają egzaminy, ponieważ  rektor AST podjęła decyzję o przeprowadzeniu sesji  w takiej formie. Studenci mieli obawy związane  z nowym sposobem komunikacji i zdawania egzaminów, ale to, jak odrobili lekcję z tego czasu, pokazuje, że nie był to dla nich semestr stracony. Zmierzenie się z technologią i konieczność używania jej na co dzień rozbudziło w nich wielkie pokłady kreatywności. Jestem pod wrażeniem. Dlatego, odpowiadając na twoje pytanie, w dzień uczyłam, wieczorami siedziałam w słuchawkach i z wypiekami na twarzy oglądałam efekty pracy moich studentów. Nie miałam więc czasu na tworzenie i muzykowanie w domu.

Czyli Ty, Aniu, nie odpoczywałaś jak wielu aktorów, tylko byłaś zarobiona?

AB: Dokładnie. Do tego jeszcze  nasza córka miała lekcje online, nieustannie miałyśmy problemy z siecią… Raz ja traciłam połączenie, raz Lidka.

PB: Dlatego stałem się domowym informatykiem. Miałem więcej czasu niż Ania, ale oczywiście też przeszliśmy przez wszystkie etapy – od fascynacji produkcjami Netflixa czy HBO po czytanie książek dawno odłożonych na półkę. No i chałupa została jak u wielu Polaków wysprzątana na medal.

AB: Zajęliśmy się też drobnymi pracami na zewnątrz domu. Zrobiliśmy też remont, na który nie było wcześniej czasu.

PB: Oczywiście to „świetny” moment na takie rzeczy. Akurat gdy nie mamy dochodów, jest czas na to, żeby zrobić remont. Ale właśnie teraz ekipa, na którą czekaliśmy długo, miała czas. No i wreszcie udało mi się zrobić porządek w garażu…

AB: Przemku, to na pewno jest bardzo interesujące dla czytelników (śmiech).

PB: Może być interesujące, bo patrz: garaż to takie miejsce, gdzie odkłada się rzeczy, z którymi nie wiadomo, co zrobić. Często mówisz do mnie: „Wynieś to do garażu”. Teraz już tak nie będzie (śmiech).

A poza sprzątaniem garażu, robiliście jakieś nietypowe rzeczy?

AB: Tak. Postanowiliśmy jakiś czas temu, że kupimy córce nowe meble. Ale któregoś dnia popatrzyłam na stare i spytałam ją: „Co ty na to, żebym je przemalowała?”. Uznałyśmy, że to dobry pomysł i zajęłam się tym. Przemalowałam na biało, zmieniłam uchwyty i nagle z mebli dziecięcych zrobiły się meble nastolatkowe.

PB: Ty pozmieniałaś uchwyty?

AB (śmiech): Razem. Ja wybrałam, a ty pozmieniałeś. Ale to ja malowałam trzy dni!

PB: Poza tymi praktycznymi aktywnościami, zacząłem też więcej widzieć, na przykład w ogrodzie. Wcześniej oczywiście zauważałem, że pojawiły się pierwsze liście na drzewach, krzewach. A potem nagle zrobił się środek lata. Teraz pierwszy raz mogłem obserwować ten proces budzenia się wiosny do życia, dzień za dniem, godzina po godzinie, bez pośpiechu.

AB: Ja również doznawałam podobnych olśnień. Usiadłam w deszczowy poranek – po okresie suszy  – przed oknem i oniemiałam. Uświadomiłam sobie, że w życiu nie widziałam w moim ogrodzie tylu odcieni zielonego; każde drzewo, krzew były inne.

A oprócz tego, że skupialiście się na otoczeniu, mieliście też przestrzeń na to, by bardziej skupić się na sobie? Bo wiecie… wiele związków podczas pandemii rozpadło się.

AB: Bardzo dużo wspaniałych momentów rodzinnych mogliśmy przeżyć przez to, że popołudniami i wieczorami wszyscy byliśmy w domu, co wcześniej właściwie się nie zdarzało.

PB: Wiesz, my nie byliśmy rodziną, która rano wychodzi z domu, wraca wieczorem, ogląda telewizję i idzie spać. Przez specyfikę naszej pracy różnie było – czasem mieliśmy więcej pracy, czasem mniej, o różnych porach, ale u nas nie było nigdy przestrzeni na syndrom japońskiego rozwodu.

Co to znaczy?

AB: Okazuje się, że w Japonii kult pracy i przywiązanie do firmy powoduje, że gdy mąż postanawia iść na emeryturę, to żona dopiero go zaczyna poznawać.

PB: Wiesz, nagle pojawia się w domu praktycznie obcy facet, który narusza jej kilkudziesięcioletni rytm dnia, siedzi w domu, zmienia jej ulubione programy w tv, przestawia wazoniki. I pojawia się kłopot.

AB: I wtedy łatwo o rozwód. Ale wiesz, takie siedzenie razem w domu non stop nawet dla normalnych związków nie jest łatwe. W naszym przypadku jest też tak, że dajemy sobie dużo przestrzeni. A w czasie pandemii dodatkowo dał nam ją nasz dom.

A jak to jest we wspólnej pracy?

PB: Powiem za siebie. Trudno jest nie przenosić do życia prywatnego sytuacji pracy, zwłaszcza gdy w czymś gramy razem. A pochodzę z rodziny, gdzie niezwykle dbano o to, by nie przynosić rozmów o pracy do domu. Moja mama jest aktorką. Panowała u nas zasada, że nie gadamy o teatrze w domu. Oczywiście respektowano ją w sposób naturalny i racjonalny, czyli nie tak, żeby nie powiedzieć komuś komplementu, ale żeby tego nie mielić; żeby nie wnosić bagażu z pracy. Dobrze, kiedy dom pozostaje domem. 

AB: Wchodzenie w ten sam  spektakl wymaga trochę przeorganizowania obowiązków domowych związanych choćby z opieką nad dzieckiem, ale dajemy radę.

A byliście odbiorcami teatru w Sieci?

PB: Ja nieszczególnie. Od razu miałem takie wrażenie, że to forma, która się szybko wyczerpuje. A poza tym ludzie chodzą do teatru właśnie dlatego, że potrafi być żywy, zaskakujący. Płaski ekran na pewno odbiera za dużo teatrowi. Dla mnie to trochę jak oglądanie pięknego malarstwa na czarno-białej odbitce.

AB: Dobrym przykładem jest wspaniały dla mnie w wersji scenicznej Tato w reż. Małgorzaty Bogajewskiej. Zrobiono profesjonalną realizację telewizyjną tego spektaklu i ona jest świetna, ale to trochę inne przedstawienie niż to obejrzane na żywo, w teatrze. Widziałam Tatę kilka razy na scenie i mam wrażenie, że realizacja telewizyjna pokazała ten spektakl z jeszcze innej perspektywy, akcenty zostały tu inaczej rozłożone. Rozumiem jednak, że na początku wszyscy potrzebowaliśmy jakiegokolwiek kontaktu z widzami, stąd ta aktywność w Internecie, ale nastąpił przesyt i zarówno artyści, jak i odbiorcy, zwyczajnie się tym chyba zmęczyli.

PB: Poza tym, kiedy się chodzi do teatru, to podejmuje się jakiś wysiłek, stawia na jakąś niespodziankę, wyjątkowość. A gdy możesz sobie w trakcie Hamleta online wyjść zrobić herbatę, to nie ma mowy o tej interakcji, atmosferze, poczuciu bycia „tu i teraz”.

A macie tęsknotę za aktywnością twórczą?

PB: Tak, na szczęście powoli to się odmraża. Dziś miałem próbę projektu, który już kilka razy, w związku z pandemią, był przekładany. To nowa kompozycja Zygmunta Koniecznego na solistów, chór i orkiestrę. Spotkaliśmy się pierwszy raz po prawie trzech miesiącach na próbie, by przygotować się do dawno już zaplanowanych nagrań. Po dwóch godzinach śpiewania stwierdziliśmy, że naszym strunom głosowym brak treningu. To jest praca mięśni i więzadeł, więc aparat , który nie był używany tak, jak dotychczas, trochę się „zastał”.

AB: Mój głos – mam nadzieję – jest w formie, bo pracuję cały czas ze studentami, robimy ćwiczenia wokalne.

Podobno zaczęłaś też tańczyć?

AB: Tak, jest taka forma aktywności ruchowej, która nazywa się taniec GAGA. Kiedyś szkoła teatralna zorganizowała warsztaty i dla studentów, i dla pedagogów. Pomyślałam, że dołączę. Nie były to zajęcia cykliczne, odbywały się we wspomnianym już trybie warsztatowym, ale i tak ciężko było dostosować życie rodzinne do moich wypraw do Krakowa. Gdy zaczęła się pandemia, prowadząca zaproponowała spotkania online. To jest wspaniałe. Mam zajęcia raz w tygodniu. I mam nadzieję, że już tak zostanie. Że będzie to nowa, popandemiczna forma aktywności w moim życiu, która zostanie w trybie online. GAGA to taniec, zbawienie dla kręgosłupa, siłownia i dobra energia w jednym. Serdecznie polecam!

PB: A ja zacząłem znów wieczorami siadać do fortepianu, na co często nie miałem czasu wcześniej. Może coś z tego się „urodzi” w przyszłości.

A macie jakieś wyobrażenia o nowej Bagateli?

PB: Tak, już jest po wyborach, ale jeszcze przed pierwszym spotkaniem z nową dyrekcją. Na pewno jesteśmy ciekawi. Dla mnie jako aktora teatr ten był zawsze wspaniałym miejscem, ponieważ jego linia repertuarowa pozwalała mi się sprawdzać i pokazywać w różnych odsłonach i formach dramatycznych. Tylko w Bagateli jest tak, że można zagrać w spektaklu dla dzieci, muzycznym, zagrać w farsie, komedii francuskiej, a także Gombrowicza czy Szekspira. Ta różnorodność bardzo odpowiada mi jako aktorowi, ponieważ pozwala się rozwijać. Nie chciałbym, aby ten teatr to utracił. Myślę, że także widzowie by tego nie chcieli. Pomyślałem teraz z rozrzewnieniem o naszym Tajemniczym ogrodzie w reż. J. Szydłowskiego. O tym, że są nauczycielki, które od 20 lat przyprowadzają na to przedstawienie kolejne pokolenia uczniów. Jest grono widzów kochających Scenę na Sarego7. Są też tacy, którzy uwielbiają śmiać się na Karmelickiej.

AB: Myślę podobnie. Debiutowałam w Bagateli rolą Chawy w Skrzypku na dachu, gdy byłam na trzecim roku studiów – lepiej nie mogłam trafić – i od razu weszłam w kolejną sztukę, zagrałam Zosię w Hulajgębie – czy można wymarzyć sobie ciekawszy start?  Gramy tu różne gatunki, rozwijamy się. Ten model rzeczywiście  się cudownie sprawdza. 

PB: Ale mówiąc o planach, najprościej to ujmując,  chciałbym doświadczyć chwili, która pozwoli nam wrócić do normalnego funkcjonowania, do grania, do prób, do zawodu, który wykonujemy od 20 lat.

AB: Ja też już chciałabym wrócić, zapomnieć o tym czasie lęku.

PB:  Na samym początku, kiedy restrykcje były największe, raz w tygodniu wyjeżdżałem do sklepu. Wszyscy chyba przez to przechodziliśmy. Przygotowania do tej wyprawy, samo poruszanie się w sklepie, powrót z zakupami przypominały jakieś działania paramilitarne. No i te pustki wszędzie. Przygnębiające.

Do tego jeszcze ta zraniona kultura…

PB: Miejmy nadzieję, że kultura wróci na swoje miejsce. I że ludzie nie odzwyczają się chodzić do teatru.

AB: Ja czuję, że to absolutnie niemożliwe. Widzowie tęsknią za nami, tak jak my za nimi, więc nie odzwyczają się.

PB:. Wydział Kultury i Dziedzictwa Narodowego UMK przygotował pakiet działań wspierających sektor kultury i twórców „Kultura odporna” . To dobra inicjatywa,  choć mnie się sama nazwa programu trochę przewrotnie skojarzyła. Wiesz co znaczy „odporna” po czesku?

Nie?

PB:  Okropna. Mam nadzieję, że finansowanie kultury nie będzie teraz kulą u nogi samorządów, ministerstwa, sponsorów w tych trudnych dla wszystkich czasach.

A jakieś jedno zdanie do widzów, którzy czekają na Was?

PB: My czekamy bardziej.  

Dziękuję za rozmowę.

Z Anną i Przemysławem Brannymi rozmawiała Patrycja Babicka.

„Im gorsze przesłanie od świata dostajesz, tym rzetelniej i bez strachu staraj się je zweryfikować” – rozmowa z Pawłem Sanakiewiczem

Słynie Pan z kontrowersyjnych poglądów i wypowiedzi, dlatego zapytam, jakie Pan lubi kwiaty?

O to bardzo ciekawe, bo rzeczywiście mam na ten temat poglądy. Teraz kwitną piwonie. Mnie się podobają najbardziej te różowe, choć są też białe, bordowe… Dlaczego? Ponieważ takie właśnie rosną w ogrodzie mojego domu rodzinnego na Salwatorze od niepamiętnych czasów, zdaje się że jeszcze z okresu przedwojennego. Dlatego czerwiec zwykle kojarzy mi się z tymi piwoniami. Z innych kwiatów, których zapach uwielbiam, jest jeszcze jaśmin i bez. Bardzo dużym sentymentem też darzę róże kamienne. Mama mnie nauczyła, że jak chcę kogoś uhonorować, to takie właśnie róże są do tego doskonałe. I to bez żadnych wstążek i dekoracji. Jest też kliwia, którą bardzo lubię. Rośnie w naszym ogródku na Sarego. Z bliska trzeba powąchać. Ślicznie pachnie. To był kwiat, który przybył do nas, do Galicji, z RPA i moja prababcia, jeszcze w zaprzeszłym stuleciu, kupiła starą odmianę tego kwiatu i on przetrwał do dziś.

Dużo Pan wie o kwiatach. Uprawia Pan ogród?

E, gdzie tam. Doceniam ich istotę i piękno. Tyle umiem. Jak myślę o sobie i uprawianiu ogrodu, to widzę ogród angielski. Bo nie mam w sobie cechy kogoś, kto musi mieć obsesyjnie przycięty przydomowy trawnik. Nawet wpuściłem wśród te choinki, co mi same rosną, chwast. Pomyślałem: „a rośnij sobie”. I on wyrósł wielki, z grubym korzeniem. Wygląda jak egzotyczny kaktus czy eukaliptus. Tyle o kwiatach i ogrodach.

To przejdźmy do leitmotivu tych rozmów, czyli tematu pandemii. Jest Pan w grupie podwyższonego ryzyka. Boi się Pan o siebie?

W marcu byłem w szpitalu. Gdy wychodziłem ze szpitala, widziałem, że mój lekarz prowadzący  był zdenerwowany. Zwłaszcza, że już pojawiły się pierwsze przypadki zarażonych. Wcześniej nie  zastanawiałem się nad tym, czy się boję, ale wtedy, gdy poczułem jego strach, udzielił się on się trochę i mnie.  Zwłaszcza, że jestem laikiem w sprawach medycznych…

Myśli Pan, że ten lęk, który odczuwamy, może być spowodowany chaosem informacyjnym?

Oczywiście. Zwłaszcza, gdy się za dużo ogląda telewizję. Gdy sobie przypomnę te zdjęcia z Wuhan, z Włoch, panika, trupy… Od razu przypomniała mi się książka Anne Applebaum Czerwony głód. Oczami wyobraźni zobaczyłem zmarłych poukładanych na polach i matki, w dylematach które ze swojej piątki dzieci przeznaczą na to, żeby je zjeść i uratować resztę.

Ostro. Nakładanie się katastroficznych kalek to częsta reakcja psychiczna wielu z nas w tym czasie…

To też wynika z niewiedzy. Aktorzy, moim zdaniem, nie czerpią ze szkoły teatralnej wiedzy o świecie. Do tego trzeba innych kompetencji oraz chęci zgłębiania.

Podczas pandemii zgłębiał Pan jakieś nowe tematy albo działania?

Owszem. Zacząłem trochę więcej pichcić. Zwłaszcza, że prowadziliśmy kiedyś z żoną, przez 16 lat, piwnicę staromiejską, czyli knajpę w Lublinie. Kultowe miejsce. Np. niedaleko stamtąd umarł na atak serca Jan Kochanowski, ale to dygresja. Zaczynaliśmy z żoną w czasach, w których dostaliśmy jako pokolenie ostrego kopa od rzeczywistości. Zresztą uważam, że kopy najwięcej dają człowiekowi. Są najbardziej rozwojowe. Z punktu widzenia mojego życia skrzętnie zbierane przeze mnie kopy były bardzo cennym zbiorem grzybków w koszyczku życia…

A co z tym pichceniem?

A właśnie! Na początku lat 90. XX wieku założyliśmy z żoną Piwnicę „U biesów”. Skąd ta nazwa? Bo mamy tam legendę o czarciej łapie, którą wykorzystał też Mikołaj Grabowski w ostatniej premierze w Bagateli, tj. w Dialogach polskich. Tak jak Kraków ma swój mit założycielski, w którym występują Krak, smok i szewczyk Dratewka, tak Lublin ma swoich diabłów. Wśród tych diabłów postanowiliśmy się rozgościć z naszą knajpą. Poszliśmy w te biesy, bo tak ładnie się jeszcze z Dostojewskim kojarzyły. Z kolei, gdy byliśmy dziećmi, mieliśmy z bratem taką encyklopedię niemiecką, gdzie nie ma zdjęć, tylko są obrazki, grafika. I wśród haseł było teufel – diabeł. Z dzieciństwa pamiętałem ten obrazek. Bies stał bokiem, miał wywinięte rogi i kozi pysk.

Rozumiem, że tak Pan znalazł logotyp?

Tak, dokładnie. Grafik nam wykonał na tej podstawie herb i szyld lokalu, z napisem szwabachą – taką czcionką. No i tam najpierw sami musieliśmy gotować dla gości. Więc żona robiła pomidorową, piekła pyszne torty – czekoladowe, orzechowe… Pamiętam też serdelki nacięte wzdłuż i nadziane serkiem i podsmażane na specjalnym grillu. Wtedy to były rarytasy. Z czasem się to zmieniało. Trzeba było sięgnąć po bardziej kompetentne siły kuchenne. A teraz podczas tej pandemii zacząłem się więcej kręcić koło garnków, bo chodziłem i się tak zastanawiałem, co tu robić. Więc a to coś ugotowałem, a to coś przybiłem. Oraz nadrobiłem sporo lektur.

Miał pan poczucie odzyskanego czasu podczas tej pandemii?

Tak. Trafiła pani. Może nie czułem się jak na wakacjach z powodu tego tła dramatyczno-absurdalnego, ale miałem.

No właśnie, innym aktorom często zadawałam pytanie: co się komu śniło, a pana zapytam: co się panu nie śniło? Czego by Pan nie wymyślił, gdyby miał zaprojektować tę rzeczywistość?

To poważny temat. I będę mówił teraz serio – według mnie świat jest tak skonstruowany, że jedni ludzie chcą zniewolić drugich. Od zawsze. Od czasów, kiedy małpa zaczęła się gromadzić w stada. Już wtedy były takie małpy, co chciały z drzewa kijem poganiać te małpy, co pod drzewem. I tak jest i będzie. Ale istnieje coś takiego w człowieku jak brak pokory. Zauważyłem, że sposobem na zniewolenie milionów jest albo dawanie pozorów bezpieczeństwa (czym na początku zagrał np. Adolf Hitler), albo drugi sposób – przepraszam za sformułowanie – obcięcie jaj.

Kto komu je teraz odciął?

Nam obcięto. Bez cienia krytyki przyjęliśmy zasadę maskowania twarzy. A potem słuchaliśmy, jak osoby, które takie zalecenia wprowadziły, wyrażały wątpliwości na temat sensu noszenia maseczek. Albo sami się nie stosowali. No i gdy na to wszystko patrzyłem, zacząłem oddawać się moim ulubionym teoriom spiskowym.

Które są Pana ulubione?

Właśnie najbardziej te, które opowiadają o mechanizmach zniewalania człowieka. Pamiętaj! Nie ufaj dobrodziejom, bo jak ktoś przyjdzie i powie „Dam coś w zamian za coś”, to mamy umowę. A jak ktoś przyjdzie i ci będzie obiecywał, że cię uratuje i w ogóle to mu powiedz „paszoł won!”. Im więcej ci za nic dają, tym bardziej cię oszukują…

W teoriach spiskowych wszystko jest złe?

W teoriach spiskowych tak, ale w człowieku nie. Dlatego jesteśmy ludźmi, bo potrafimy tworzyć nadbudowę, czyli kulturę. Wierzący mówią, że to Pan Bóg tak wyróżnił człowieka, racjonaliści, że ewolucja, a jeszcze inni twierdzą, że to fatalna mutacja, która spowodowała, że nagle pewien ssak zyskał zdolność analizy nie tylko jeden do jednego, tj. „jak parzy, to nie dotknę”, tylko po coś więcej, do czego potrzebna jest wyobraźnia.

A podoba się Panu, jak potraktowano ludzi kultury podczas pandemii?

Nie zdziwiłem się, przecież nie jesteśmy nikomu potrzebni. Może nie nikomu w ogóle, tylko władzy i to właściwie każdej. Co jakiś czas wracam do filmu Amadeusz w reż. M. Formana. To świetna opowieść właśnie o relacjach artysty ze światem, o jego samotności, niepotrzebności. Możemy się z nim utożsamić.

Zdarza się Panu grać postacie o zupełnie innym światopoglądzie niż Pana. Łatwiej się gra taką postać czy trudniej?

Nieskromnie powiem, że mam definicję zawodu aktora. Aktor jest wyłącznie instrumentem. Ma umieć zagrać wszystko. A czy łatwiej czy trudniej gra się taką postać, która stoi po przeciwnej strony barykady? Myślę, że atrakcyjniej. Bardzo często gram postacie, z którymi – gdybyśmy się spotkali w rzeczywistości – bym się pokłócił. Dlatego, gdy przyszedł do mnie Piotr Sieklucki z pomysłem, bym zagrał w Lubiewie Michała Witkowskiego, zdziwiłem się. Myślę: „Ja? Pszenno-buraczany Słowianin, mam zagrać tak poprzekręcaną, wyrafinowaną estetycznie postać?”. Ciekawość jednak wzięła górę, choć nie było to dla mnie proste. Próby okazały się fantastyczne. I zdecydowaliśmy się na granie tego na granicy przegięcia pały. I to przejaskrawienie przyniosło nam sukces.

A za jakąś rolą z Bagateli Pan tęskni?

Brakuje mi Cesarza Kaliguli w reż. I. Villqista.

Grał pan tam typa spod bardzo ciemnej gwiazdy, czyli Tyberiusza. Często Pan gra takie postacie.

Tak i cieszy mnie to, bo taki jest człowiek. A Cesarz Kaligula był świetny. Podobało mi się w tym spektaklu przenikanie czasu. Jak u Wachowskich. I studio telewizyjne, które ukazane jest jako targowisko próżności i kłamstwa. Wróciłbym też do Paradoxu Śmigasiewicza. Także do Wujaszka Wani. Bo Śmigasiewicz mnie na początku nie lubił. Gdy przyszedłem do teatru, on już miał tu swoich ulubionych aktorów – Ulę Grabowską, Darka Starczewskiego, Wojtka Leonowicza… I dyrektor Schoen wlepił mnie Śmigasiewiczowi trochę na siłę do tego teamu. I w Wujaszku dostałem postać Sieriebriakowa. To ważna postać tej sztuki – nie tyle, jeśli chodzi o działanie, co o relacje. I my ze Śmigasiewiczem długo musieliśmy się docierać. Oswoić ze sobą. I przekonaliśmy się do siebie w pracy. Potem zagrałem u niego jeszcze w Pokoju na godziny. A z aktualnego repertuaru Bagateli chciałbym, żeby Kotka na gorącym, blaszanym dachu Darka Starczewskiego się uchowała.

Przed Bagatelą nowa przyszłość. Jak Pan ją widzi?

Nie mam pojęcia, choć… tu, w tym teatrze, zaczynałem przed laty pracę w klimatach bardziej komediowych niż kabaretowych. A więc nie będąc aktorem stricte rozrywkowym, zainteresowałbym się. Poza tym ja w tej pandemii zacząłem sobie pisać. Do szufladki. To moje zapiski i wspomnienia. Mało kto porywa się na pisanie o karierze aktora prowincjonalnego. Robię analizę pogłębioną postaci (śmiech). A nie same anegdoty.

O nie, ja uwielbiam anegdoty.

Jakieś oczywiście tam są. Na przykład gdy graliśmy w Lublinie Sen nocy letniej i tam był Spodek, bo zależy w jakim się robi tłumaczeniu. To był zdaje się Barańczak, więc Spodek. Ja byłem Spodkiem. A stary, już nieżyjący Wiszniewski, grał tam takiego rozjuszonego jak kogut, jak Zagłoba, co cały czas do mnie: „Co pan tutaj, panie Spodku! Daj pan spokój!”. I on stoi w kulisie, my tam już akcję mamy. My, czyli ci rzemieślnicy, a on ma zaraz dojść jako swoja postać. Zaczynając od słów: „Drogi Spodku, coś tam, coś tam”. I nagle on już ma wejść, ale zapomniał do kogo ma mówić, odwraca się do inspicjentki i pyta w panice: „Jak on się nazywa? Jak on się nazywa?” Na co ona przestraszona: „Sanakiewicz!”.

😊 A jaką stosuje Pan w swojej książce narrację? Pierwszoosobową czy trzecioosobową?

Trzecioosobową. I występuje w niej bohater Pan Dorek (pan Teodorek).

Od puszki Pandory?

Oczywiście (śmiech). To może być zabawne. Jest taki film, który mnie poruszył przed laty i który aktorzy powinni oglądać obowiązkowo raz w miesiącu, dajmy na to zawsze w trzeci poniedziałek miesiąca. Aktorzy prowincjonalni Agnieszki Holland. Pamiętam, jak oglądaliśmy go z Jaśkiem Fryczem. Wyszliśmy załamani z tego seansu. Byliśmy wtedy na trzecim roku. Przestraszyliśmy się, że tak to wygląda. Strasznie zdemoralizowany świat. Ale kogo to dziwi, już u Moliera taki był. A wie pani, dlaczego aktorów grzebano poza murami cmentarzy?

Nie?

Podobno człowiek, który rano jest szewcem, w południe śpi, a wieczorem jest królem, nie może mieć duszy.

Pan nie ma duszy?

Ja mam, bo nie zrobiłem kariery (śmiech).

To co Pan zmieniłby w swojej ścieżce zawodowej, gdyby miał Pan swoją dzisiejszą świadomość, ale jeszcze jeden start?

Chyba wiedziałbym, jak ją poprowadzić.

Jak?

Szybciej wiedziałbym, czym jest dyscyplina i unikanie uzależnień.

To może jakiś pozytywny akcent na koniec. Jakieś przesłanie pełne nadziei na przyszłość dla naszych widzów?

Powiem tak: im gorsze przesłanie od świata dostajesz, jak Hiob, tym dokładniej i rzetelniej, i bez strachu, i nie w panice, staraj się je zweryfikować.

Dziękuję za rozmowę.

Z Pawłem Sanakiewiczem rozmawiała Patrycja Babicka.

„Czuć, jak w naszym domu kwitnie miłość” – rozmowa z Kamilą Pieńkos

Pandemia zastała Cię w czasie urlopu macierzyńskiego. Byłaś w domu, z dzidziusiem. Coś się zmieniło, gdy nadeszła epidemia?

Rzeczywiście niewiele. Jak siedziałyśmy w domu, tak siedzimy nadal. Żyjemy w określonym trybie – wstajemy, śniadanko, zabawy z małą, drzemeczka, obiadek… W tygodniu mój narzeczony chodzi do pracy, a weekendy są nasze – przed pandemią dużo podróżowaliśmy. Wiktoria była już z nami we Wrocławiu, na Morskim Oku, w Bieszczadach… Uwielbiamy też długie spacery. Najczęściej chodzimy na Kopiec Piłsudskiego, ale naszym ukochanym miejscem są Panieńskie Skałki.

Czyli nie wyszliście z trybu „dom”?

Nie wyszliśmy. Jedyne, co było inne, to stres, który pojawił się wraz z informacjami o koronawirusie. Zastanawialiśmy się, co robić. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że nie wychodzimy, więc to był czas dla nas. Spędziliśmy go razem. Nie myśleliśmy o pracy w tym czasie.

Macierzyństwo potrafi przewartościować system, prawda?

Tak. Zmieniło się totalnie wszystko. Dla kobiety to wyjątkowy czas, ponieważ wiąże się z pokładami wielkiej odpowiedzialności. Już nie jestem wolnym ptakiem. Zaczęłam poznawać siebie podczas macierzyństwa od zupełnie innych stron niż wcześniej. Oglądam się dalej i to z każdej strony. Widzę swoje jasne cechy i te ciemne. Dziecko jest moim lustrem. Odbija się w nim moja radość, złość, smutek. I powiem Ci, że to jest piękne.

Macierzyństwo odkryło przed Tobą coś nowego? Coś Ci pozwoliło zrozumieć?

Tak, że to, co wcześniej nazywałam ciężką pracą, nią nie było (śmiech). W życiu nie byłam tak wykończona jak bywam często jako mama. Mimo, że Wiktoria jest uosobieniem spokoju, grzecznym dzieckiem, które nigdy właściwie nie płacze i nie marudzi, jest wzorcowa. Ale przy dziecku, zwłaszcza tak małym, wiele trzeba zrobić. Wcześniej trzeba się też tego nauczyć. A potem odkryć, że wiele z tych zadań to syzyfowa praca. Mam wrażenie, że pranie i prasowanie nigdy się nie skończy (śmiech). Poza tym nauczyłam się gotować, co wcześniej nie było moją pasją. A to bardzo przyjemne, zwłaszcza że bardzo dobrze mi wychodzi. Zwłaszcza: zupy, kotlety, żeberka… czyli tradycyjna, polska kuchnia.

Postrzegam Cię jako osobę, która zawsze działa według planu. Macierzyństwo to pogłębiło?

Faktycznie jestem bardzo poukładana. W moim życiu wszystko jest na tip top. I myślałam, że tak już zostanie, bo ja tak mam. Ale gdy pojawia się dziecko, wiele nagle robi się nieprzewidywalne. I to się zaczyna od najbardziej podstawowych kwestii, np. dziecko płacze a ty musisz iść do toalety. Wybór nie jest oczywisty. Są trzy drogi – albo najpierw zajmę się dzieckiem kosztem pęcherza, albo pozwolę dziecku popłakać i zajmę się pęcherzem, albo pójdziemy razem (śmiech).

A czas? Czujesz, że zegar tyka teraz inaczej?

Dla mnie niesamowity jest ten bieg. Uświadomiłam sobie, jak ja pędzę, gdy nagle musiałam stanąć. Przed ciążą było gęsto. Po dwóch latach aktorskiego bezrobocia (bo pracowałam za kulisami, robiłam opracowania muzyczne, ale nie grałam), wreszcie dostałam upragnioną pracę w Bagateli. Wtedy zaczęłam ten swój pęd i nie wiem, czy bym się zatrzymała. A  macierzyństwo było tym momentem, który kazał mi stanąć i patrzeć. To zaś sprawiło, że wiem, dlaczego mogę czuć się szczęśliwa. Stąd, gdy pytasz mnie, jak minęła mi pandemia, mam ochotę odpowiedzieć, że … cudownie. Mój Staszek był w domu, podocieraliśmy się, miłość nam kwitnie.

To jaka jest recepta na udany związek?

Przede wszystkim musi być miłość. Potem zrozumienie, przyjaźń, uczciwość. W sytuacji problemów my rozmawiamy. Nawet gdyby ta rozmowa miała przejść w burzę, to wiemy oboje, że i tak idziemy do słońca. Dzięki naszym długim i częstym rozmowom udaje nam się poznać siebie. Robimy to dla naszego dziecka, bo chcielibyśmy jej podarować doświadczenie cudownej rodziny.

Nie wiem, czy masz świadomość, że już wcześniej przylgnęła do Ciebie łatka Matki Polki z uwagi na Twoją dobroczynność. W Bagateli zawsze grasz w spektaklach dla dzieci w szpitalach, znam Twoje prywatne inicjatywy, np. na urodziny śmiertelnie chorej Patrycji zdecydowałaś się spełnić jej marzenie i razem z Arturem Sędzielarzem zagraliście jej prywatny koncert z piosenkami Grechuty. Skąd u Ciebie taka potrzeba dobroczynności?

Tak, mam to od zawsze, ale nie wiem, skąd. Szczerze mówiąc, nie zastanawiałam się nad tym. Coś mi każe działać, więc działam. To idzie z wnętrza. Jeśli jakiś głosik w tobie podpowiada ci: tak chcę, chcę robić dobro, chcę sprawiać ludziom radość, to dla mnie jest to wartość.

Wierzysz, że sztuka ma moc terapeutyczną?

Tak. A przede wszystkim muzyka jest bliska memu sercu. W domu drę się bez końca (śmiech). My ze Staszkiem śpiewamy, a Wiktoria powoli zaczyna dołączać. Aktualnie śpiewamy Hakuna matata. Poza tym też tańczymy. Nie sięgam w czasie macierzyństwa zbyt często za instrumenty, a jestem klarnecistką i saksofonistką. Nie uczestniczą one jednak teraz w naszej codzienności, bo są dla Wiktorii zbyt głośne. Jeszcze chwilkę muszą zaczekać. Za to śpiewamy cały czas. Nawet „dzień dobry” do małej jest częściej wyśpiewane niż powiedziane. Dużo mamy muzyki w życiu.

A masz jakieś rady dla młodych matek?

Na pewno zdaję sobie sprawę, że mam wyjątkowe szczęście, ponieważ mam cudnego partnera, zdrowe i radosne dziecko… Czuć, jak w naszym domu kwitnie miłość. Ale zdaje sobie sprawę z tego, że nie każda młoda mama ma tak dobrze. Kiedyś pewnie bym poradziła, że warto mieć plan, poukładać sobie wszystko w głowie i w przestrzeni. Ale już wiem, że nie wszystko w życiu można zaplanować. To też okazuje się wartością. Wiktoria jest naszym cudem i zwycięstwem. Najważniejsza rada to chyba jednak taka, żeby robić wszystko z serca. Bardzo dużo jest artykułów, książek, porad dotyczących macierzyństwa. Uważam, że należy je odstawić i zająć się słuchaniem swojego wnętrza. Serce matki wie, co jest najlepsze dla jej dziecka. Wszystko to trzeba po prostu ogarniać miłością. A i bardzo ważne – nie obwiniać się, bo dziecko, zwłaszcza pierwsze, jest eksperymentem i to naturalne, że popełniamy błędy.

Porozmawiajmy o teatrze. Do jakiego miejsca chciałabyś wrócić, bo przed nami nowe?

Nie powiem nic odkrywczego, jeśli zaznaczę, że marzę o większej ilości projektów muzycznych. Mamy fantastyczny zespół, utalentowany muzycznie, świetnie śpiewający i grający na wielu instrumentach. Byłoby wspaniale, gdybyśmy więcej z tego czerpali. Poza tym cieszę się na te zmiany. Zmiany są potrzebne nie tylko ludziom, ale też miejscom. Mam nadzieję, że to będzie naprawdę dobra…, tzn. świetna zmiana. Ale chciałabym jak najwięcej grać, bo kocham to, co robię. A u nas, w Bagateli, zawsze się grało dużo. Dlatego mam nadzieję, że wrócą czasy sprzed pandemii.

A w jakim repertuarze wystąpiłabyś najchętniej od razu po powrocie?

Najbliższym mi spektaklem są Szaleństwa nocy, ponieważ dla mnie były pierwszą przygodą w tym teatrze i są muzyczne. Ale chętnie zagrałabym i w Pomocy domowej i w Czego nie widać… No i chętnie podjęłabym pracę przy czymś nowym.

Dobra, mamy już laurkę z Twoją podobizną, to powiedz mi teraz, jakie masz wady?

Nie mam wad (śmiech). A serio – to jestem zodiakalnym bykiem. Miewam więc problemy z upartością czy bywam zaborcza. Chciałabym mieć wszystko pod kontrolą. Pracuję nad tym, pracuję nad przestrzenią – by dawać ją sobie i innym w takim zakresie, w jakim jej potrzebują. Myślę, że musze też pracować nad odpuszczaniem. Byki mają taką zawziętość w charakterze, że nie potrafią odpuścić. A jak się puści czasem – przepraszam za wyrażenie – takiego długo trzymanego bąka, nawet publicznie, to okazuje się, że świat się nie wali i jest ok (śmiech).

A masz jakąś wymarzoną rolę, która jeszcze przed Tobą?

Może rolę nie. Oczywiście jak pewnie każda aktorka marzyłam najpierw o graniu pięknych i dobrych księżniczek. Ale wyrosłam z tego marzenia i marzę o zagraniu czarnego charakteru.

A jest coś, co chciałabyś powiedzieć naszym widzom?

Że nie mogę się doczekać wspólnego przeżywania. A przede wszystkim śmiechu.

Dziękuję za rozmowę.

Z Kamilą Pieńkos rozmawiała Patrycja Babicka.

„Rodzina na pierwszym miejscu” – rozmowa z Aleksandrą Godlewską

fot. Marcin Wojtasik

Jak to jest kazać  złotej rybce, Goldi,  siedzieć w domu przez kilka tygodni?

Aleksandra Godlewska: Złota rybka musiała się przystosować do długotrwałej przerwy powierzchniowej, bo tak się sprawy potoczyły.  A tak naprawdę tylko raz  do roku wykorzystuję możliwość wylotu na safari nurkowe. I bardzo na to czekam. Tydzień na środku morza, z dala od cywilizacji. Rzeczywiście potrzeba czucia wody jest u mnie ogromna. Od zawsze. Wybrałam aktorstwo, bo o teatrze marzyłam również, a  wydawał się  bardziej realny. Pojawiły się dzieci, i obcowanie z „podwodziem” zeszło na dalszy plan. Mam nadzieję, że emeryturę spędzimy razem z mężem  na jachcie, z którego będzie można również nurkować. Bo na środku morza czuję się do bólu szczęśliwa. Będę miała więcej czasu na fotografię podwodną, którą zajmuję się od dawna, ale zbyt rzadko, bym czuła się tym tematem nasycona. Fotografia podwodna jest niezmiernie trudną dziedziną, trzeba być przede wszystkim doświadczonym nurkiem, dopiero wtedy można zapanować nad techniką. A gdy rekin napiera,  dochodzi lęk i niezbędne procedury bezpieczeństwa. Zrobić wtedy dobre zdjęcie – to wyzwanie. Musiałam  oswoić tęsknotę za morzem, ale ono we mnie jest. W każdym marzeniu widzę rafy, delfiny, rekiny… Na pocieszenie mam tysiące zdjęć, które czekają na selekcję. No i przyjaciół , z którymi robimy czasem podwodne sesje basenowe .Modeling podwodny to masakrycznie wyczerpujące zajęcie, ale efekty warte zachodu . Pozuję pod wodą w długich sukniach, których nie mam kiedy wykorzystywać na powierzchni 😀 Można powiedzieć, że przemycam pod wodę odrobinę teatru.

Jesteś kobietą przestrzeni, bo nie tylko woda, nurkowanie, żeglowanie, ale też bieganie jest Twoim chlebem powszednim. Jak sobie radziłaś z sytuacją zamknięcia? Biegałaś w domu czy oszukiwałaś system?

AG: Biegałam do najdalszej apteki na dzielni (śmiech). Ale też wyjeżdżaliśmy często do naszego domku pod Krakowem. Przede wszystkim,  by wietrzyć dzieci, ale i nam z mężem było to bardzo potrzebne. Sport jest moim lekarstwem na wiele bolączek . Chyba jestem  masochistką (śmiech) – mocny wycisk  świetnie mi robi na głowę. Obojętne, czy to bieganie, czy pływanie, czy przerzucanie żelastwa. Wyznaję zasadę, że lepiej się zużywać, niż rdzewieć i tego się trzymam (śmiech).

Od zawsze tak masz?

AG: Nie. Od zawsze byłam związana z wodą, a na co dzień nie uprawiałam sportów. Wszystko zmieniło się osiem lat temu. Miałam wtedy bardzo poważny wypadek, który zweryfikował wszystkie moje dotychczasowe wartości. To był mój pierwszy, osobisty lockdown. W piątej dobie po urodzeniu mojego synka zdarzyła się sytuacja, która unieruchomiła mnie i zamknęła w domu na ponad rok. Gdy ostatnio odcięto nas z powodu koronawirusa, pomyślałam, że przecież już to przerobiłam. Wiem, co się może dziać z psychiką, lepiej niż kiedyś umiem sobie z tym radzić. Wtedy, osiem lat temu, miałam dużo planów – dostałam cudowne propozycje na czas po ciąży. Deklarowano nawet, że te projekty zaczekają na mnie do czasu, aż dojdę do siebie po urodzeniu dziecka. Wszystkie plany jednak spełzły na niczym, gdy bardzo boleśnie roztrzaskałam sobie szczękę. Szczęśliwie, wszystko udało się odrestaurować od wewnątrz, ale niezrastające się długo kości  i otwarte rany sprawiały, że nie mogłam wyjść z domu przez kilka miesięcy. Zszokowana siedziałam z dzieckiem przy piersi w domu i starałam się skupić na nim, nie myśleć o bólu i niedogodnościach, by nie ulec załamaniu. Chirurdzy nakazali  jeść mięso, przestać karmić piersią i się nie ruszać. Udało mi się przeforsować dwie z tych rzeczy – wykarmiłam syna i uparłam się, że pozostaję wege. A nie – przepraszam – robiłam wyjątek dla prozdrowotnej galarety drobiowej , którą specjalnie dla mnie przygotowywał mąż ! Przez kilka miesięcy mogłam przełykać tylko to, co przejdzie przez grubą słomkę. A do zrastania się kości potrzebny był kolagen. Mieliłam na rzadką papkę  galaretę i wszystko inne. No i zero aktywności fizycznej . Wtedy bliscy i Internet uratowały mi życie, a cały ten wypadek zrewidował moje spojrzenie na życie, na wartości. Zrozumiałam , że moje szczęście nie zależy od ilości premier w roku czy od zagranej roli. Tylko od zdrowia i bliskości tych, których kocham.

I teraz, w czasie pandemii, znalazłaś analogię do tamtego czasu?

AG: Tak, ale wtedy już odbyłam całą tę wewnętrzną pracę. Nie wiedziałam, jak będę wyglądać po wygojeniu, czy odzyskam dykcję. Wtedy właśnie zaczęłam sobie zadawać pytanie, co by było, gdybym musiała zmienić zawód. Opracowałam plan „B” , „C”  i nawet „D”. Mogłabym żyć z pracy głosem, z fotografii, nawet z pieczenia ciast, tortów itd., robię to od zawsze. Mogłabym być instruktorem nurkowania. Umiem  wyszywać i robić na drutach (śmiech). Uspokajały mnie takie porządki w głowie.  Więc teraz, gdy to się zaczęło, wszystko było podobne. Jedyną różnicą był i jest nieustający lęk o rodziców, teściów, o ciocie. Wiesz – taki uporczywy, z tyłu głowy. Na całą resztę zareagowałam spokojnie, myśląc: Aha, to znowu czas na nadrobienie zaległości, na rozwój, na dzieci, książki, szlifowanie języków…

fot. Krzysztof Malawski

Wtedy nie biegałaś, a teraz biegasz…

AG: Nie biegałam nigdy wcześniej, ale właśnie dzięki tamtemu wypadkowi zaczęłam. Gdy tylko lekarz pozwolił mi się ruszać, wyszłam pospacerować. Po tak długim czasie siedzenia w domu miałam niemal zaniki mięśni. Wiedziałam, że od spacerowania nie odzyskam kondycji. Na początku nie byłam w stanie przebiec stu metrów. Ale się zawzięłam, co skończyło się Koroną  Maratonów Polskich.  Będę się nią kiedyś chwaliła wnukom (śmiech). Okazało się przy okazji, że biegając można pomagać. Od kilku lat biegam więc wraz z grupą przyjaciół w koszulce Stowarzyszenia Koliber, które wspiera dzieci z chorobami onkologicznymi. Nagłaśniamy istnienie tego stowarzyszenia, dzięki czemu łatwiej o 1 %  i o pieniądze na masę innych potrzeb.

Jak zaczęłaś biegać w maratonach?

AG: Pierwszy – Cracovia Maraton – z ciekawości, czy dam radę. Drugi- bo koleżanka oddała mi pakiet na Wrocławski, w którym  sama nie mogła wziąć udziału. Trzeci – poznański, bo przyjaciele szukali kompletu  do auta. Czwarty – bo mój mąż akurat w dniu maratonu obiecał dzieciom zwiedzanie warszawskiego Copernicusa. A maraton w Dębnie – już z rozpędu. Ostatnio częściej biegam półmaratony, bo chcę oszczędzić kolana na narty (śmiech). Zauważyłam, że gdy pojawiają się negatywne myśli,  pierwsze co robię, to zakładam biegówki i lecę. Zresztą nawet gdy moje dzieci widzą, że robię się nerwowa, mówią: „Mamo, weź idź pobiegaj”.

Czego bardziej teraz pragniesz – wrócić do pracy, czy pojechać na wakacje?

AG: Gdy pojawia się dziecko, zmieniają się priorytety. Uwielbiam swój zawód i tę niepowtarzalną energię, jaka płynie między sceną a widownią. Cudownie jest być na scenie i zatracać się na sto procent w innej rzeczywistości. Nikt nigdy nie usłyszał, że mi się nie chce. I bardzo tęsknię za moimi spektaklami, za pogaduchami w garderobie. Ale… Jeśli obiecujemy dzieciom narty czy żagle, to robimy wszystko, by ich nie zawieść. Dzielimy z mężem miłość do różnych aktywności, podróży, staramy się przekazać ją dzieciom. Pokazać im świat, rozbudzić ciekawość i wyobraźnię. Wszak podróże kształcą. Mój mąż, Łukasz, też jest aktorem Bagateli. Trudna sytuacja, bo oboje czasowo straciliśmy pracę. Ale dzieci nie pozwalają nam na nudę. Są cudne –  śmiejemy się, że z racji dziesięcioletniej różnicy wieku mamy dwójkę jedynaków. I każde wymaga osobnego czasu. Nie mamy pojęcia, co jest na Netflixie, bo jeszcze go nie „odpaliliśmy”. Obiecaliśmy dzieciom żagle, więc bardzo chcielibyśmy tę obietnicę spełnić. Dla siebie również – mąż jest zapalonym żeglarzem i doświadczonym skipperem. A dla mnie każdy kontakt z wodą – bezcenny .

Masz dużo pasji. A co fotografujesz, gdy nie jesteś pod wodą ?

AG: Fotografem jestem sercem, więc nie tyle szukam tematów, co patrzę kadrem. Z aparatem właściwie się nie rozstaję, bo co chwila zdarza się coś zasługującego na uwiecznienie.  Focę przede wszystkim moje dzieci – najwdzięczniejsze obiekty, choć coraz częściej się buntują. Teraz jestem na Warmii u moich Rodziców, dookoła  las. Wstaję tu o 4 rano i robię zdjęcia makro. Nie jestem skowronkiem, lepiej funkcjonuję w nocy. Ale o  wschodzie słońca każde, nawet najbardziej pokiereszowane źdźbło trawy, ma w sobie magię. Zdarzają się wiewiórki !  A od kilku dni focę głównie bobry (śmiech) . Tuż obok domu rodziców urządziły sobie  królestwo.

fot. Aleksandra Godlewska

Wiem, że jesteście też rodziną uzdolnioną muzycznie. Muzykujecie w domu?

AG: Wszyscy mamy to w genach. Moja mama tańczyła i śpiewała wiele lat, m. in. w zespole Śląsk, ma piękny alt, dziadek był muzykiem i organistą, tato przez krótki czas uczęszczał do krakowskiej szkoły teatralnej. Trudno więc uniknąć wspólnego śpiewania na cały regulator i dzikich pląsów w takt ulubionych piosenek. Mąż super śpiewa. I gra na gitarze. Ja gram na fortepianie, gitarze i kastanietach, cóż z tego, jeśli częściej wyżywam się nożem na pomidorach  (śmiech). Wtedy nasza córka, Ewa wyjmuje ukulele i razem z Kubą śpiewają  piosenki z FNAF’a .

Co jeszcze robicie razem?

AG: Ewa  ma prawie osiemnaście lat, więc jest samodzielna. Staram się spędzać z nią jak najwięcej czasu na rozmowach. Któż inny ma jej objaśniać świat, jak nie mama. Poza tym ma charakter i niesamowite poczucie humoru, więc rozmowa z nią często kończy się bólem brzucha – ze śmiechu. Natomiast Kuba ma osiem lat i nadal jest bardzo żądny mojej uwagi – niemal non stop. Wciągam go więc we wszystkie czynności, w gotowanie, pieczenie ciast, umie już zrobić  ukochany blok czekoladowy i jeszcze bardziej ukochane tiramisu. Razem robimy lekcje, zdjęcia (jest zafascynowany Lightroomem – programem do obróbki zdjęć ), czytamy, układamy lego – jestem w tym naprawdę dobra, ale syn bije mnie na głowę. Czasem Kuba ćwiczy ze mną. Tzn. mniej ćwiczy, a głównie  wisi nade mną, zadając mi pytania w stylu „Jaka jest różnica między villagerem a zombiakiem?”. Rodzice miłośników gry Minecraft wiedzą (śmiech). Mimo przymusowej przerwy w pracy wciąż nie mam wystarczającej ilości czasu na czytanie, filmy, porządki w tysiącach zdjęć. Wciąż muszę wybierać pomiędzy „ważnym” i „ważniejszym”. Artystyczny bałagan w domu też średnio ogarniam, ale zawsze jest pysznie i zdrowo ugotowane, poprane, poczytane, pogadane, pośmiane, pobiegane… o priorytetach już mówiłam? (śmiech). Gdybym miała zdefiniować siebie, powiedziałabym, że przede wszystkim jestem matką. Aktorstwo nie jest moim posłannictwem, już nie. Jest zawodem, który uwielbiam wykonywać. Ale jestem też  żoną, nurkiem, fotografem. I dopiero to wszystko razem określa mnie w pełni.

fot. Ewa Żurek

Jako aktorka Bagateli, przed którą wiele zmian, masz jakieś marzenie o przyszłości tego teatru?

AG: Nie mogłam się decydować, czy wolę śpiewać, czy tańczyć. Poszłam w aktorstwo dramatyczne, wierząc, że pozwoli mi na realizację wszystkich tych miłości. I tak rzeczywiście na początku było. Graliśmy więcej muzycznych sztuk. Potem nagle przestaliśmy, czego nie rozumiem, bo w naszym zespole wszyscy znakomicie śpiewają i tańczą. I jeśli pytasz, czego bym chciała, to wrócić choć częściowo do takiego repertuaru. Ale generalnie jestem otwarta na nowe. Zwłaszcza na Almodovara, gdyby zechciał do nas wpaść. Albo na piosenki napisane przez  ciebie.

Kim byś chciała być, gdybyś nie była aktorką?

AG:  Freediverką, robiącą gdzieś na Bora Bora zdjęcia wielorybom, rekinom i delfinom, działającą  na rzecz ochrony oceanów. Serio! Oraz oczywiście żoną tego samego męża i mamą tych samych dzieci. Tylko czy oni nie mieliby nic przeciw? (śmiech)

Brałaś udział w nietypowym czytaniu „Ich czworo” G. Zapolskiej w reż. G. Castellanosa. Pierwszy raz robiliśmy coś takiego? Jak oceniasz taką formę pracy i kontaktu z widzem?

AG: Mieliśmy tak wielką przerwę w pracy, że z radością w to weszłam. To była wielka przyjemność spotkać się z ludźmi z teatru i wspólnie popracować.  Zwłaszcza że praca głosem nie jest mi obca. Moją pierwszą pracą w Krakowie, już podczas studiów, była lektorka w RMF FM za złotych czasów  tej rozgłośni. Tam właśnie poznaliśmy się z mężem. Natomiast jak oceniam taką formę spotkania z widzem? Jako eksperyment okej, ale teatr to spotkanie artystów i widzów, któremu towarzyszy charakterystyczna energia. Lubię czuć ten szmerek, oddechy, śmiechy, odgłosy oburzenia. To jest wzajemnie napędzająca się siła.

Za którą rolą, sztuką w Bagateli tęsknisz?

AG: Za Sarenkami! Bardzo cenię  reżysera, Jana Szurmieja. Miałam okazję po raz trzeci z nim pracować. Był Skrzypek na Dachu, był Sztukmistrz z Lublina. A ostatnia nasza wspólna premiera, to Śmierć pięknych saren. Pod jego okiem współtworzymy magię. Ale zamiast pisać o tym, wolałabym zaprosić widzów na spektakl. Zagrałabym też z radością Boeing, boieng i Wariacje pożądania. I jeszcze Tramwaj zwany pożądaniem, mimo że pojawiam się tam na kilka minut. Dziwne, uświadomiłam sobie, że moje ukochane role to nie „główniaki”, ale epizody, które uwielbiam czynić wyrazistymi.

Jak brzmi Twoje przesłanie do widzów?

AG: Czas jest nam dany w jakimś celu. Rozpaczanie jest ograniczające. Warto wykorzystać ten czas jak najlepiej. Skoro nie mamy wpływu na tak wiele spraw, to może skupmy się na tym, na co mamy wpływ . Jest tyle fascynujących rzeczy w życiu do zrobienia . Książek do przeczytania, filmów do obejrzenia, języków do nauczenia, rozmów do odbycia… A słowo do naszych Drogich Widzów:  Cierpliwości, niedługo znów się spotkamy. A wtedy… Nie wiem, czy mury teatru wytrzymają tę eksplozję radości!

Dziękuję za rozmowę.

Z Aleksandrą Godlewską rozmawiała Patrycja Babicka.

„Gdy świat nagle się zatrzymał…” – rozmowa z Jakubem Bohosiewiczem

W jakich okolicznościach zastała Cię pandemia? Byłeś na nią przygotowany?

Jakub Bohosiewicz: Byłem. Jestem typem człowieka, który przygotowuje się do takich rzeczy. Śledziłem wcześniej wszystkie doniesienia na temat koronawirusa. Od połowy lutego mniej więcej już nabrałem pewności, że wirus do nas dotrze. Dlatego już wtedy pojechałem do sklepu i zrobiłem wielkie zakupy. Oczywiście miałem nadzieję, że to nas minie, ale z każdym kolejnym dniem stawała się ona coraz bardziej płonna.

Czego się bałeś najbardziej?

JB: Paniki otoczenia. Pojawia się zawsze w takich okolicznościach. Poza tym mam bliskich, także w grupie ryzyka. Czuję się odpowiedzialny za rodzinę, więc zacząłem planować i działać. Zaopatrzyłem dom nie tylko w jedzenie, ale też w środki czystości, pieluchy, jedzenie dla kotów, baterie… Zadbałem o wszystko. Nadal rzadko chadzamy na większe zakupy, bo wciąż zużywamy zapasy. Nawet powiem ci, że lekko jestem przerażony ilością kociego żarcia w domu, bo mam chyba jeszcze z 10 kilo. Do tego 35 kilo żwirku.

Jak spędzałeś czas?

JB: Mam dwóch synów – siedmiomiesięcznego i ponad pięcioletniego. Czas ten więc spadł nam z nieba, bo mogliśmy zająć się sobą. Uznaliśmy, że to będzie nas czas na rodzinę, na refleksję.

Jakie więc pojawiły się refleksje?

JB: Myślałem na przykład o tym, że przeżyłem komunę, stan wojenny, Czarnobyl, globalny terroryzm, ale nigdy w moim życiu nie było sytuacji, że świat nagle się zatrzymał. To tak jakby ci nagle odcięto nogi. Coś ci odbiera wolność. Zdałem sobie sprawę, że mój syn będzie o to doświadczenie bogatszy. Zdałem sobie sprawę, że on jako dziecko przeżył prawie trzymiesięczny brak kontaktów z rówieśnikami. To musi być dla niego bardzo trudne. Staramy się z nim rozmawiać i mu wyjaśniać, czemu tak jest. Ale to, co dzieje się wkoło, dla dorosłych jest abstrakcyjne, a co dopiero mają powiedzieć dzieci. Nie dotykaj, załóż maskę, nie możesz bawić się na placu zabaw… – trudno komunikować cały czas takie rzeczy małemu człowiekowi. Głównie więc, wracając do pytania, moje refleksje koncentrowały się na rodzinie.

To chyba dobrze?

JB: Oczywiście był to super czas. Ale każdy kij ma dwa końce. Dobrym przykładem jest tu miłość. Jest czas początkowej fascynacji, zatracenia się w tej drugiej osobie. To trwa przez kilka miesięcy. Ale dla dobra związku ważne jest, by osiągnąć stan, w którym wiecie, że możecie na siebie liczyć, że jesteście sobie najbliżsi, ale że też jest miejsce na to, by każdy miał swoją przestrzeń.

Dla wielu związków czas zamknięcia był próbą przetrwania razem. A u Was?

JB: Nas ten czas umocnił. Ale oczywiście były trudne momenty. Bo co innego dobrowolnie się izolować od świata, a co innego być zamkniętym.

Grałeś kiedyś w spektaklu, w którym Twoja postać doświadczała czegoś podobnego?

JB: Pies, kobieta, mężczyzna w reż. Andrzeja Majczaka to dobry przykład. Kiedy on chce odejść, ona przywiązuje go do łóżka za ręce i nogi, zniewala, chce wyłączności. Karmi go sama, kontroluje jego fizjologię. Niektórzy to lubią, ale to jednak zaburzenie. Okropny, abstrakcyjny świat.

A Ciebie spotkało coś okropnego w czasie pandemii?

Mam trzy koty. To znaczy miałem… Mia była ze mną 13 lat, była moją księżniczką i pięknością. Tuż przed zamknięciem nas wyczułem u niej guzki na klatce piersiowej. Pojechałem z nią do weterynarza. Okazało się, że to rak. Odbył się zabieg, wróciliśmy do domu i byłem pełen nadziei, że wszystko będzie dobrze. Ale ona z dnia na dzień gasła. Przestała jeść, pić, nie wychodziła się bawić. Czułem, że to jej koniec. Dlatego dałem jej wiele swojej uwagi, żebyśmy mogli się pożegnać po tylu latach przyjaźni. Bardzo to przeżyłem.

Ta sytuacja sprawiła, że więcej myślałeś o sprawach ostatecznych?

JB: Tak. Ta sytuacja była doskonałym generatorem myśli ostatecznych. Zacząłem myśleć o tym, jak wiele się skończyło, jak wiele się teraz zmieni.

Czym jest maseczka dla aktora?

JB: Rodzajem wyzwolenia. Dobrze stać się nagle dla wszystkich nierozpoznawalnym (śmiech).

A co sądzisz o graniu w przyłbicach?

JB: To by wymagało zmian w scenariuszach. Poza tym mam wątpliwości, jeśli chodzi o nośność dźwięku i impostację.

Czego po tym czasie chciałbyś dla siebie jako aktora?

JB: Chciałbym zagrać jakąś postać od początku do końca stworzoną we mnie, bazującą na moich nowych doświadczeniach. Ale nie jest tak, że powiem ci, z kim bym chciał pracować albo podam ci konkretną postać. Lubię w swojej pracy wyzwanie spotkania nad rolą, nad teatrem. Każde może być inspirujące. To wszystko zależy od nas, od tego, z jakim podchodzimy zaangażowaniem. Oczywiście dobrze dawać z siebie przy takiej pracy sto procent. Choć czasem się nie da. Kiedyś, gdy byłem jeszcze młodym aktorem,  spytałem na planie serialu reżysera, Macieja Wojtyszkę, co mógłbym zrobić lepiej. Odpowiedział: Słuchaj to jest taki format, że nawet jakbyś chciał lepiej, to i tak się nie uda (śmiech). Aktor musi w swojej zawodowej pracy doświadczać różnych rzeczy, nie zawsze są to super role, ale zawsze cenne doświadczenia. Aktor rozwija się całe życie.

I jak tu oceniać pracę aktorów, skoro to niekończący się proces…

JB: Usłyszałam ostatnio wspaniały komplement. Wyjechaliśmy z rodziną nad morze do cudownego miejsca z fantastyczną kuchnią. Bezpiecznego teraz, z dala od większych aglomeracji. Gospodyni od pierwszego wieczora mówiła, że przypominam jej jakiegoś aktora. Nawet próbowałem jej pomóc – podsuwałem  typy. Ale ona, że nie to nie ten. Dopiero rano, następnego dnia, powiedziała, że przypominam jej Kubę Bohosiewicza (śmiech).

Odkryłeś różne prawdy o sobie. A odkryłeś w sobie też coś z dziecka?

JB: Tak. Wtedy, gdy można było zwiedzać lasy, tj. przed ich zamknięciem i po, dlatego zacząłem zgłębiać w sobie pasję obserwowania natury. Zachowując wszystkie środki ostrożności typu: guzik w windzie uruchomiony kluczykiem, chłopaki w maseczkach, samochód zdezynfekowany, itd., organizowałem wycieczkę na łono natury. Zrobiliśmy piękne trasy po Puszczy Sandomierskiej, Lasach Janowskich, po Parku Bielańsko-Tynieckim, a także po przepięknym miejscu blisko mojego domu, tj. po Białym Prądniku. 10 minut samochodem od mojego domu w centrum miasta i jestem w rezerwacie. Płynie potok, pachną drzewa, dzięcioł stuka, ryba płynie, zając skacze… Zwiedziliśmy wiele pięknych miejsc i byliśmy zwykle sami. Spotkaliśmy kumaka (taką żabę), błotniaka łąkowego,  żurawie, łosia… Pojawiło się więc nowe marzenie, by mieć jakiś  domek za miastem. Organizowaliśmy sobie też wycieczki tematyczne, np. postanowiliśmy zwiedzić miejsce, w którym coś się kończy.

I gdzie jest takie miejsce?

JB: Pojechaliśmy np. tam, gdzie Wisła wpada do morza. To w rezerwacie Mewia Łacha. Polecam to miejsce. A wracając do twojego pytania o to, czy odkryłem w sobie coś z dziecka, to na pewno muszę wspomnieć o lego. Zostałem w tym temacie prawdziwym masterem. Mój syn ma hopla na punkcie lego, więc na urodziny od każdego dostał jakieś pudełko. Planowaliśmy dawać mu po jednym, raz na jakiś czas. Ale czas się nagle wydłużył i robiliśmy pudełko za pudełkiem.

Co ułożyliście?

JB: Wielkiego ninję, prom kosmiczny, łaziki i wiele innych super rzeczy. Niestety, nie pokażę ci, bo syn zarządził, że po ułożeniu wszystko musi zostać rozebrane, posegregowane i schowane.

Jaki ojciec, taki syn. Po tym, jak się przygotowałeś do pandemii, nie mam wątpliwości, że w lego macie żołnierski porządek.

JB: Nie tylko w lego. Myślę, że wielu Polaków postanowiło w tym czasie porządnie posprzątać. My pozbyliśmy się tak zwanej przez nas – ściany płaczu. Mieliśmy jedną brzydką ścianę – odświeżyliśmy ją, pomalowaliśmy i zawiesiliśmy obraz. Na początku nam nie pasował, ale potem stwierdziliśmy, że chodzi o ramę. Mieliśmy więc wieczór zajęć manualnych ze zdejmowaniem ramy. Wymagało to skupienia i precyzji, żeby nie zniszczyć płótna. Udało się i jest pięknie.

A coś cię zaskoczyło?

Tak. Może nie będę opowiadał, ale zostawiłbym pod refleksję temat sąsiadów. Każdy z nas ich ma, ale podczas tego czasu można było się dowiedzieć o nich wiele. Pewnie o mnie jako o sąsiedzie również. Ale nie będę wchodził w szczegóły. No i zaskoczyło mnie (tak samo jak wielu moich znajomych) to, że założyłem Facebooka (śmiech). Pewnie go skasuję jednak. Od początku nie byłem przekonany, czy chcę go mieć. Ale usiadłem ostatnio z moim młodszym szwagrem i on powiedział coś, co dało mi w tym temacie jednak pewność. Powiedział: albo cię to jara, albo nie jara. I jak to młody może nauczyć starego? (śmiech) Wiem, że mnie nie jara.

Spełniło się jakieś nawet małe Twoje marzenie w ciągu tego czasu?

JB: Tak! Wczoraj (śmiech). To naprawdę było moje marzenie, a właśnie wczoraj poznałem Stefana Friedmanna. Zaskoczył mnie w masce. Spotkaliśmy się w toalecie na planie filmowym. Gdy go rozpoznałem, zacząłem wyrażać swoje uznanie dla jego pracy zawodowej. Widział po mnie, że jestem przejęty. Przez te okoliczności i to, że nie od razu go poznałem, było bardzo zabawnie.

A co powiesz naszym widzom?

JB: Mam nadzieję, że niedługo się zobaczymy i że nie będzie między nami dyskomfortu, że siedzimy obok siebie. Że znów przyjdzie czas, gdy odbiorcy teatru będą śmiać się, płakać, wzruszać. Czekam na to.

Dziękuję za rozmowę.

Z Jakubem Bohosiewiczem rozmawiała Patrycja Babicka.

„Odbyłem wiele wreszcie dokończonych rozmów” – rozmowa z Marcinem Kobierskim

Marcin Kobierski: Od razu ci powiem, że jakbym nawet za pięć złotych mógł zagrać w teatrze, to idę w to bez zastanowienia…

Haha. Aż tak? Całą pandemię siedziałeś w domu czy znalazłeś jakieś sposoby na aktywność zawodową.

MK: Siedziałem w domu. Chociaż jak zadzwoniono do mnie z Radia Kraków i spytano, czy się izoluję, czy będę w stanie nagrać jakieś fragmenty książki, to poleciałem niemalże na skrzydłach.

Poza pracą artystyczną, zajmujesz się też edukacją. W tej sferze coś się działo?

MK: Trochę się działo. Z jedną grupą zrobiliśmy słuchowisko, ale to były takie zrywy – coś tam się rozpalało, a potem gasło. Przez pierwszy miesiąc myślałem, że wygrałem los na loterii…

No tak, wszyscy to mówicie: „Zasłużone wakacje”.

MK: Dla mnie nie do końca, ponieważ mam taki charakter, że jak jadę na wakacje, to wcześniej muszę planować. Zdarza się, że to planowanie jest wręcz nerwowe. A już same wakacje, przez to, że czuję presję odpoczywania, bywają takie, że nie odpoczywam zupełnie. A tutaj nagle tak dziwnie… Zostałem siłą rzeczy zwolniony z planów do tego stopnia, że chyba pierwszy raz w życiu naprawdę żyłem tu i teraz. Jako człowiek zupełnie niekuchenny odkryłem również radość z prostych czynności, jak robienie kanapek czy odgrzewanie kotletów.

Ciekawe. Powiedz więcej zatem o tym, co Ty jadasz?

MK: To, co mi się uda ugotować, choć gotowaniem bym tego nie nazwał (śmiech). Dostaję paczki z domu z pysznym jedzeniem. Ponadto, w tym  trudnym czasie zaskakiwali mnie też moi przyjaciele, którzy przyjeżdżali do mnie co tydzień z rosołem w słoiku, z upieczonymi ciastami. Aż się zastanawiałem, skąd im ten pomysł wpadł do głowy. To mi dało takie poczucie, że mam wokół bliskie osoby, które o mnie pamiętają. Bo tak to w standardzie jajecznica w różnych, przypadkowych stopniach wysmażenia, ewentualnie zupy z Hortexu. Poza tym to już chyba nic. Ale nawet jak robię sam coś drobnego, to sprawia mi to dużą radość.

Poza kuchnią czym się zajmowałeś?

MK: Myślę, że miałem takiego wirusa oglądania i czytania jak wszyscy. Ustawiłem w kolejce kilka książek, ale najpierw sięgnąłem po Pejzaż. Rozmowy z Mają Komorowską. Fantastyczna książka, w której aktorka snuje opowieść o całym swoim artystycznym dorobku, ale w kontekście pedagogiki aktorstwa. To nie rozmowa w stylu: „zagrała pani te rolę, to jak to było?”. Komorowska otwiera niezwykłe przestrzenie w tej książce. Opowiada o precyzyjnym budowaniu roli. Od razu przypomniało mi to zajęcia z Krystianem Lupą w szkole teatralnej. Doświadczanie tej książki było dla mnie niezwykle poszerzające, uzupełniające dla wiedzy, ale nie o biografię aktora, tylko o jego metodę pracy. Lubię takich artystów, którzy wytwarzają w pracy jakąś dziwną aurę wokół siebie. I Komorowska taka jest. Czaruje. Pokazuje, że praca aktora nie polega na „tu podejdź, tam stań”, tylko że to rodzaj działania, który uruchamia w człowieku nadzwyczajne stany. Potem sięgnąłem po biografię Fronczewskiego. W końcu już musiałem odpocząć od tych aktorów, więc następną pozycją było Nie ma mojego ukochanego pisarza, Mariusza Szczygła.

A sięgałeś po coś o tematyce katastroficznej?

MK: W życiu! Powiem ci, że jak to wszystko się zaczęło, miałem ogromną potrzebę, by pakować w siebie dobre i pozytywne rzeczy. Zatęskniłem na przykład za klasyką i odświeżyłem sobie serial Noce i dnie.

Z tego typu literaturą jesteś za pan brat, bo przecież pracujesz teatralnie z młodzieżą i realizujecie właśnie klasykę?

MK: Mam grupę w Chrzanowie. To idea, łącząca seniorów z uniwersytetu trzeciego wieku i licealistów we wspólnej pracy nad spektaklem. Plusem tego projektu jest to, że teksty mamy narzucone z góry. To mnie cieszy, bo pewnie sam nie sięgnąłbym po Wesele, Pana Tadeusza czy Chłopów. Jest w tym wielkie wyzwanie, jak dowiaduje się, że mam zrobić 40-minutowy spektakl z 4 tomów Chłopów. Muszę się zmierzyć z takim zadaniem i ostatecznie okazuje się, że rezultaty bywają fantastyczne.

Lubisz, gdy masz narzucony temat z góry?

MK: Zdecydowanie tak wolę. Dzięki temu pewnie udało mi się dostosować szybko do nowych, pandemicznych okoliczności. Zabawne, bo rozmawiałem z koleżanką, zajmującą się psychiatrią i ona mówi, że w tym czasie większość osób, które miały jakieś zaburzenia aspołeczne, zaczęło się wreszcie dobrze czuć, bo świat wyhamował, zwolnił, ograniczył liczbę bodźców. Wtedy powiedziałem: „Mam nadzieję, że nie stawiasz mi właśnie diagnozy, bo ja się właśnie doskonale czuję i nie chciałbym myśleć, że to dlatego, że coś jest ze mną nie tak” (śmiech). Dobrze się czuję, ale już tęsknię.

A za którą teatralną żoną tęsknisz najbardziej?

MK: No i teraz, jak nie powiem, że za Kamilą Klimczak, to mnie zabije (śmiech), zwłaszcza że z Kamilą braliśmy ślub co najmniej 3 razy, jeśli nie więcej. A mam taką jedną żonę, za którą bardzo tęsknię, a zatęskniłem jeszcze bardziej, gdy obejrzałam ostatnio serial Rojst. Tam zobaczyłem Ewelinę Starejki i tak mi się zackniło za tymi chwilami, gdy graliśmy małżeństwo w Skrzypku na dachu. W czymkolwiek spotkam się z Eweliną na scenie, jest to dla mnie uskrzydlające. To jakiś inny rodzaj kontaktu. Natomiast ze ślubami z Kamilką wiąże się zabawna historia. Moja babcia kiedyś okrzyczała moją mamę, że nie została zaproszona na ślub wnuczka. W „Wyborczej” ukazał się plakat reklamujący Wesele by Czechow, gdzie my staliśmy na zdjęciu w ślubnej pozie. I do mojej babci zadzwoniła sąsiadka i mówi: „Ej Stefka, tyś nic nie mówiła, że twój wnucek się ożenił”. No i babcia się wściekła. Rzeczywiście byłem w gazecie ja, panna młoda i napis „wesele”, więc na pierwszy rzut oka babci wszystko się zgadzało.

Urocze. Porzućmy żony i przejdźmy do Twojej teatralnej siostry. To prawda, że z Ulą Grabowską znacie się od podstawówki?

MK: Taaak. My to się jakoś w zerówce już zetknęliśmy. Potem była podstawówka – osiem lat, przerwa na liceum i dalsza wspólna edukacja w jednej grupie szkoły teatralnej. A na później Bagatela przyznała nam stypendium, po czym nas zatrudniła i ojej… całe życie z Ulą.

A jaką macie wspólną drogę teatralną?

MK: Pierwszą sztuką, w której razem zagraliśmy, był Absolwent w reż. Piotra Łazarkiewicza, ale najciekawszym naszym spotkaniem na deskach byli Sprzedawcy gumek. Nigdy nie zapomnę prób. W tym spektaklu mieliśmy ze sobą trochę bliskości. I tak przymierzamy się do tego flirtu, próbujemy, ale jak te drewna (śmiech). Nagle Ula mówi: „Nie no, ja nie mogę. Przecież my się znamy od podstawówki, nasze mamy chodziły ze sobą na wywiadówki. To jest prawie mój brat!” Wtedy Agnieszka Korytkowska pomogła i razem z choreografem zrobili nam takie ćwiczenie, że zawiązali nam oczy i szukaliśmy relacji postaci po ciemku. Do dziś brakuje mi tego spektaklu, bo ostatecznie udało nam się wtedy z Ulą stworzyć coś dla mnie wyjątkowego. W Sprzedawcach gumek  grała fantastyczna ekipa.

Ostatnią Twoją premierą było „Życie jest snem” w reż. G. Vargasa. I co – myślisz, że życie jest snem?

MK: Rzeczywiście chwilami mam poczucie, że żyję w jakimś Matrixie. Gdy widzę ludzi w maskach, to mam takie refleksy świadomości, które same zadają mi pytanie: „Czy ktoś tu kręci jakiś film?” Samo to zatrzymanie było dziwne i wyzwalające. Na co dzień jestem bardzo zajęty, więc myślałem o sobie tak, że gdyby ktoś mi to natychmiast zabrał, to okazałbym wielką wściekłość, a tak się nie stało. Zacząłem się w siebie wczuwać.

Duże znaczenie ma życie duchowe. Doszedłeś do jakichś wyjątkowych refleksji?

MK: Właśnie dlatego pewnie, że jestem duchowo zaangażowany, ten pierwszy miesiąc był dla mnie niezwykle ważny, ponieważ zgrał się z Wielkim Postem. Wcześniej przeżywałem ten czas w biegu, słuchając jakichś konferencji czy rekolekcji, a teraz znalazłem w sobie przestrzeń, by po prostu aktywnie słuchać i przyjmować słowa. Miałem też taki dziwny moment, w którym odczułem pogodzenie się ze śmiercią.  Zawsze jak gadałem z Górą, to mówiłem, żeby mnie zabrali, jak już będę gotowy. A teraz wreszcie dotarłem do tego, że nigdy nie będę gotowy. Jeżeli jutro śmierć będzie czekała na mnie na klamce od supermarketu, to idę w drogę bez lęku. To była pierwsza z tych ważnych dla mnie ostatnio refleksji. Druga to uświadomienie sobie, że powinienem mniej zajmować się planami, pisaniem scenariuszy dotyczących przyszłości. Normalnie mam jak neurotyk, np. wczoraj myślałbym: „No dobra jutro spotykam się z tobą, to co ja mam ci powiedzieć, a czego nie mówić itd.?”. A teraz jakoś poczułem, że projektowanie nie ma sensu, bo i tak wszystko może się potoczyć zupełnie inaczej.

Myślisz, że coś się zmieni?

MK: Ufam, że w jakichś 10% na pewno. Dla wszystkich był to czas rozmyślań. To też był okres, że wreszcie można było dokończyć rozmowy, zaangażować się, a nie jak wcześniej: „Słuchaj, ja muszę lecieć zaraz, bo gram albo uczę albo coś tam”. Odbyłem wiele wreszcie dokończonych rozmów. O wszystkim, również o przyszłości, ale już nie nerwowo.

A jakiej chciałbyś przyszłości teatralnej dla siebie?

MK: Nie mam tak, że marzę o jakiejś roli, czy o pracy z reżyserem, bo już się nauczyłem, że jak się na coś nastawię, to oczekiwania mi rosną i rosną. A potem przychodzi rzeczywistość i ja już jestem tak napompowany, że co by się nie stało, to i tak będę czuł jakiś zawód. Wolę więc brać to, co świat daje i robię to z radością.

To powiedz jeszcze coś radosnego naszym widzom.

Chciałbym, żeby o nas nie zapomnieli i szybko do nas wrócili. Życzę też i widzom i wszystkim, byśmy więcej skupiali się na głębszych relacjach z bliskimi i ludźmi z otoczenia. Dbajmy o siebie, bo warto.

Dziękuję za rozmowę.

Z Marcinem Kobierskim rozmawiała Patrycja Babicka.