„Każdy ma jakąś twarz – etyczną lub nie” – rozmowa z Patrykiem Szwichtenbergiem

Zacznę od pytania dotyczącego Twojej działalności muzycznej. Tworzysz muzykę zaangażowaną, komentującą otaczającą rzeczywistość. Skąd ta potrzeba?

Zawsze stroniłem od tego typu sztuki. Była mi obca i nie miałem z nią kontaktu jako odbiorca. Ale to się nagle zmieniło. Może przez ten właśnie dziwny czas. Pomyślałem, że jest wiele aktualnych tematów, w których nikt nie zabrał jeszcze głosu albo zabiera się go za mało. Poza tym chciałem prostoty – gwiezdne metafory przestają działać w świecie, w którym rzeczywistość dookoła jest taka uderzająca.

Jesteś wkurzony na świat?

No jestem. I to mocno. Ale gdzieś też paradoksalnie pogodzony z takim stanem rzeczy. Wszyscy jesteśmy hipokrytami w jakimś sensie, więc człowiek jako istota wymaga reformy. Tym, co możemy robić, jest podejmowanie prób bycia uczciwym, nazywania rzeczy w sposób, w jaki je widzimy. Każdy z nas poprzez to, co robi, dookreśla siebie. Każdy z nas ma jakąś twarz – etyczną lub nie. To jak z programem teatralnym. Może być różne zaprojektowany, treść może być podobna, ale jednak w tym, jak jest co napisane, podane, widać różnice. Każdy z nas nieustannie staje przed jakimś wyborem. I każdy ten wybór później determinuje wiele w naszym życiu. Artysta, gdy decyduje się w swoim imieniu oceniać rzeczywistość, musi się liczyć z tym, że od razu z jakiegoś środowiska się wyklucza i może to wpłynąć znacząco na jego życie zawodowe. Ten mechanizm wykluczenia dotyczy oczywiście nas wszystkich. Wszyscy mogą być wykluczani z powodu manifestacji swoich poglądów. Co więcej – sami też wykluczamy. Robimy to, nawet gdy postrzegamy siebie jako tolerancyjnych. Hipokryzja jest przecież mocno zakorzeniona nawet w ludziach, którzy na co dzień mówią o wolności.

Mnie świadomość takich rzeczy przywodzi na myśl dojrzałość…

Tak, sam długo żyłem w świecie idealizowanym przez siebie, ale stwierdziłem, że już nie ma co w tym tkwić. Dorosłem do tego, że chcę mówić, jak jest.

Dziewczyny z teatru kazały mi spytać cię, czemu skoro tak super śpiewasz, wybierasz hip-hop?

Właśnie ja wcale nie uważam, że jakoś wybitnie śpiewam. Szczerze powiedziawszy, mniej komfortowo czuję się w pracy, gdy muszę śpiewać. Oczywiście nauczono mnie tego, ponieważ skończyłem wydział wokalno-aktorski w AST, ale wybrałem go trochę przez przypadek.

To skromność?

Może po prostu nie znalazłem jeszcze dla siebie tej formy muzycznej, w której mógłbym się idealnie poczuć. Na razie szukam. A że rap jest jakimś złotym środkiem między śpiewaniem i mówieniem, to postanowiłem sprawdzić się w tej właśnie formie.

Ten gatunek jest też przypisany niejako ocenie rzeczywistości, za którą się zabrałeś?

Trochę tak, ale ważne jest, by łamać wszelką schematyczność, też gatunkową.

Sam piszesz teksty?

Tak. Piszę teksty, które mają dać odbiorcy przysłowiowego kopa w twarz.

A kim chciałbyś być ostatecznie – aktorem, pisarzem, muzykiem?

Nie mam pojęcia. Chciałbym robić po prostu fajne rzeczy. I z ludźmi, którzy chcą tego samego. Nie chcę pracować w okolicznościach, w których robię coś wbrew sobie. Nie robię i nie będę robił niczego tylko dla pieniędzy albo dlatego, żeby gdzieś posiedzieć na ciepłej posadce. Wiem, że żeby być niezależnym, trzeba zapracować sobie na twarz. Będę do tego dążył.

Ale w teatrze sztuka kompromisu jest wpisana w system. Gdy dostajesz rolę w jakiejś sztuce, narzuca Ci ją reżyser albo dyrektor. Możesz oczywiście rzucić rolą, ale to nie zawsze jest dobry pomysł. Jak to się ma do tego, co mówisz?

Chodzi o szacunek do siebie, innych i rozmowę, chęć komunikacji. Jeśli rola, jaką mi się proponuje, forma pracy i miejsce wystawienia nie kolidują z moją etyką, to na pewno pochylę się nad nią.

Zagrałeś na razie w Bagateli ważne role w dwóch spektaklach, zupełnie różnych – w W`ariacjach pożądania w reż. R. Dziwisza oraz Życiu jest snem w reż. G. Vargasa. Który z tych spektakli jest Ci bliższy?

Jeśli chodzi o W`ariacje… to było to dla mnie dużym zaskoczeniem, gdy zadzwonił Rafał Dziwisz i powiedział, że może będzie opcja zastępstwa roli w tym spektaklu. To było dwa lata po szkole i tak sobie jeździłem. Trochę byłem we Wrocławiu w Capitolu, trochę w Teatrze WARSsawy, w Teatrze Muzycznym w Gdyni…

No właśnie, wszędzie coś muzycznego.

Tak wyszło, ale do tego obliguje mnie papier. Albo fakt, że moje nazwisko już się bardziej kojarzy ze śpiewaniem. Wcześniej ze swoją grupą byliśmy na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej – widziano nas, więc wiadomo było, że śpiewamy. Z Agnieszką Glińską robiliśmy dyplom, potem zaczęła współpracę z Capitolem, więc wzięła mnie i Mateusza Bieryta do spektaklu.

W Bagateli doświadczyłeś dwóch zupełnie innych form pracy nad swoimi spektaklami. To inna materia, gdy pracujesz nad spektaklem muzycznym i spektaklem dramatycznym.

W przypadku „Życie jest snem” reżyser był obcokrajowcem, Litwinem, z innym zupełnie podejściem do pracy. To było bardzo ciekawe. Najwięcej scen miałem w tym spektaklu z Kają Walden, z którą dobrze się dogadujemy prywatnie, więc na scenie poszło nam podobnie. Reżyser wiedział, co chce uzyskać, więc to znacznie ułatwiało pracę.

A jak wolisz jako aktor pracować – dostawać od reżysera konkret czy dużo twórczej wolności?

Wolę dostawać zadania aktorskie. Nie mam na myśli oczywiście uwag w stylu: „Teraz zrób dwa kroki do przodu i lekki obrocik”, tylko lubię czuć, że reżyser jest przygotowany, że ma jakiś zamysł. Nie lubię pracy, która jest eksperymentem, nie wiadomo do czego dążącym. Nigdy nie brałem udziału w takim eksperymencie, który by się przerodził w coś ciekawego czy wartościowego. Boję się szarlataństwa w teatrze, wolę odkrywanie.

A czym jest dla ciebie aktorstwo?

Ważnymi momentami. Jest pretekstem do pracy nad sobą. Pokazuje nowe drogi dojścia do samego siebie.

A czy jako aktor na początku drogi masz jakieś marzenia np. o pracy z konkretnym reżyserem?

Pierwsza fala marzeń o pracy z tuzami teatru już mi minęła, ale oczywiście jest wielu artystów, z którymi chciałbym się spotkać w pracy teatralnej czy filmowej. Dostrzegłem, że w tej branży często tworzą się tzw. grupy twórcze. Zauważ np. filmy Szumowskiej czy spektakle Krystiana Lupy – tam jest zawsze jakaś część stałego składu. To taki ideał też dla mnie. Jak mówiłem wcześniej, dobrze pracuje się ze sprawdzoną ekipą, dlatego zupełnie mnie nie dziwi, że po sukcesie jednego projektu ta sama, albo częściowo ta sama, grupa zasiada do wspólnej pracy nad nowym. Z drugiej strony istnieje ryzyko, że model takiego teamu się wyczerpie. Ostatnio np. Żuławski coś takiego zrobił, że zdecydował się przełamać schematy tego typu i obok aktorów formatu Olbrychskiego wprowadził do ekipy braci Mroczków. I ten pomysł był ciekawy. Mnie się podobają takie spotkania. Tylko trzeba je dobrze wymyślić. Ostatecznie bardziej mi się podoba ta druga opcja, ponieważ oglądanie tej samej ekipy w kolejnych projektach po czasie zaczyna męczyć.

A rola? Marzysz o zagraniu Hamleta?

Nigdy nie chciałem zagrać ani Hamleta, ani Ryszarda III czy kogoś z tej półki. Ale lubię postacie, które mają skomplikowaną osobowość. To jest fascynujące.

A wolisz grać pozytywne postacie czy czarne charaktery?

Zdecydowanie te drugie. Są znacznie prostsze do grania.

Bagatela jest na progu nowej rzeczywistości. Zmieniłbyś coś?

Jakby to miało zależeć ode mnie, to wprowadziłbym więcej projektów muzycznych i teatru kameralnego, co pewnie nie jest tak samo dochodowe, jak farsy, ale rozwija aktorów i pozwala na zachowanie repertuarowej różnorodności.

Wolisz teatr czy film? Bo grasz nie tylko w teatrze, ale też w serialach – w Stuleciu Winnych, w serialu o Osieckiej, w Ludziach i bogach

To są seriale, ale reżyserowane coraz częściej przez twórców filmowych. Pytam ich, czy to dla nich jest ok, bo istnieją wciąż stereotypy, że serial to coś gorszego niż film. Ale jak się okazuje, że w takim serialu reżyser ma do wykorzystania środki budżetowe, których nie dostałby na realizację filmu, to trudno się nie skusić i nie spróbować. Odpowiadając na twoje pytanie – praca w serialu jest inna, pilnuje się sprawności, czasu, skuteczności. Mniej się pracuje nad interpretacją. Wolę jedno i drugie (śmiech).

A aktorstwo jest dla Ciebie zawodem rywalizacyjnym?

Nie, nigdy nie było i nie będzie.

A jak spędziłeś pandemię?

Jak wiesz, robiłem muzyczne projekty. Mam teraz też taki pomysł poetycki, związany z czytaniem całych tomów poezji klasycznej i współczesnej. Chciałbym to połączyć z oszczędną formą wizualną. Poezja działa kojąco na głowę.

Co wybrałeś do takiego projektu? Czyją poezję?

Ostatnio porwał mnie tomik Giuseppe Ungarettiego. Polecam serdecznie. W jego poezji nie ma słów niepotrzebnych. To naprawdę wielki kunszt. Od jego poezji zacznę. Sporo napisałem też sam i postanowiłem skonfrontować to, co piszę, z oceną z zewnątrz. Poza tym w czasie pandemii czytałem, np. Fikcje Borgesa, Krótką wymianę ognia Zyty Rudzkiej – świetna rzecz. Pochłaniam ostatnio dużo literatury kobiecej – np. Dzienniki Sylwii Plath i inne.  

Czemu akurat literatura kobieca?

Interesuje mnie spojrzenie kobiece, które jest totalnie inne, bardziej skupione na szczegółach, pozwalające zobaczyć więcej niż okiem faceta. Chciałbym kiedyś napisać coś z perspektywy kobiety, dlatego muszę poznać dobrze sposób patrzenia kobiet na świat. Sylwia Plath jest szczególnie tutaj pasjonująca. Mężczyzna patrzy na wszystko rzeczowo. O np. patrz – tu jest filiżanka. Konkret. A kobieta od razu zauważy, że ma ładny szlaczek, delikatne zagłębienie przy uchwycie. Wiem, że jadę stereotypem, ale kiedy odkrywasz, jak wiele w nim jest prawdy, to to wciąga. Wychowałem się wśród kobiet, więc wiem, że to spojrzenie jest zawsze głębsze, szukające odpowiedzi.

A jakie masz przesłanie dla naszych widzów obu płci?

Tęsknię, chciałbym jak najszybciej wystąpić. Choć nie za wszelką cenę i za szybko.

Dziękuję za rozmowę.

Z Patrykiem Szwichtenbergiem rozmawiała Patrycja Babicka.