„Uczymy się żyć w zmianie” – rozmowa z Piotrem Urbaniakiem

Zacznę od tematu specjalistycznego. Słyszałam, że jesteś ekspertem i podczas pandemii zadbałeś o wiele okolicznych trawników?

Piotr Urbaniak: W tej pandemii mieliśmy mieć wszyscy dużo czasu… A prawda jest taka, że tymi trawnikami zajmowałem się w czasie, którego jednak nie miałem.

Dość skomplikowana sytuacja…

PU: Czekaj, rozwinę. Wiem, że wielu artystów zajmowało się w pandemii zacieśnianiem więzów rodzinnych oraz przeglądaniem Internetu od deski do deski, a także poznawaniem pełnej oferty Netflixa, ale to nie jest niestety opowieść z mojego życia. Nadzwyczaj dużo się działo. Po pierwsze w teatrze dołączyłem do akcji „szukamy aktorom zajęcia w czasie, gdy nie ma dla nich zajęć”. Uczestniczyłem w czytaniach Komediantki, bajek, Ich czworga, brałem udział w teatralnym hot16challenge. Mogłoby się wydawać, że to nie jest tak wiele, ale do wszystkich tych czynności trzeba się było przygotować nie tylko aktorsko, ale też technologicznie. Praca realizowana za pomocą nowych środków i dla widza, który zmienił teatralny fotel na domowy, i dla nas – była czasem próby. Mam wrażenie, że wyszliśmy z niej z powodzeniem. Podobnie było ze studentami SPOT, gdzie jestem wykładowcą. Okazało się, że nie przerywamy zajęć, tylko też przechodzimy na tryb online. Także znowu musiałem zapoznać i siebie, i innych z nowymi sposobami komunikacji i pracy.  

Od początku wierzyłeś, że się uda?

PU: Pierwsza moja reakcja była taka, że „nie ma, piiiiiiip, takiej możliwości”. Po czym dopingowany przez dyrekcję szkoły pokonałem barierę wejścia i podjąłem wyzwanie nauczania aktorstwa w trybie online. Nauka tego zawodu jest trudna na żywo, a przez ekran wydawało się kosmosem.

To jak to się odbywało?

PU: Spotykałem się zawsze z całą grupą na Zoomie, ponieważ nawet w indywidualnej pracy ze studentem zależy mi, by inni uczestniczyli, oglądali, rozmawiali i uczyli się na błędach innych. Staraliśmy się działać tak jak w realu, tyle że z taką różnicą, że dzieliły nas odległości i ekrany. Szczęśliwie przetrwaliśmy ten czas zamknięcia. Teraz mam wrażenie, że stoimy przed nowym wyzwaniem. Żeby z trybu online przejść do nowej rzeczywistości, nie takiej jak przed zamknięciem i też nie takiej jak w jego trakcie. Uczymy się żyć w zmianie.

Dużo się nauczyłeś?

PU: Tak. Zaraza, która dotknęła absolutnie cały świat, zdarzyła się po raz pierwszy w historii ludzkości. Początkowo przyrównywałem to, co się dzieje, do warunków wojennych. Ten początkowy lockdown był straszliwym momentem. Ludzie nagle odkryli, że najtrudniej przeżyć bez papieru toaletowego i makaronu. Sam w to nie wszedłem, bo podświadomie czułem, że w XXI wieku nie zabraknie – mimo wszystko – papieru w sklepach i że nie umrzemy tak szybko, przynajmniej z głodu. Te szczególne środki ostrożności wydawały mi się wystarczające. Jedyne czego się bałem, to zamieszek, paniki społecznej, które w takich okolicznościach są wysoce prawdopodobne. Nie rozumiałem też histerii związanej z brakiem możliwości pójścia do fryzjera czy do kosmetyczki.

Jak sobie zatem radziłeś? Ktoś Ci pomagał w strzyżeniu?

PU: Nie radziłem sobie (śmiech). A serio, to moja uroda nie zajmuje mi zbyt wiele czasu, nie angażuje mnie na tyle, żebym się martwił takimi sprawami. Zwyczajnie pogodziłem się z myślą, że nie będę chodził do fryzjera i robiłem zaczesy. Wewnętrznie wytłumaczyłem sobie, że w czasach pandemii stawiam na osobowość (śmiech).

Przepraszam, że wrócę, ale czuję wyraźny niedosyt tematu trawników. Bo po pierwsze usłyszałam, że jesteś mistrzem w tej dziedzinie, a po drugie – sama stoję w obliczu tworzenia własnego trawnika, więc proszę o radę ekspercką.

PU: No dobrze. Mistrzem wprawdzie nie jestem, ale zgłębiam ten temat od lat. Przy okazji przypomniał mi się  słynny tekst o angielskich, zachwycających trawnikach. Na pytanie: „Jak to się robi, żeby osiągnąć taki efekt?”, odpowiedź jest bardzo prosta: „Wystarczy podlewać i kosić, podlewać i kosić, i tak przez 200 lat”. Od razu powiem ci, że to za mało. Przydałby się jeszcze nawóz, wertykulacja i aeracja.

Co to znaczy? Myślałam, że wystarczy posypać ziemię nasionami?

PU: Nie no słuchaj: najpierw musisz przygotować glebę pod wysiew. Najlepiej ją trochę poruszyć, żeby nasiona osiadły głębiej i nie zostały wywiane. Potem należy je podlać, nawieźć, podlewać, podlewać, a potem jak trawa podrośnie, robi się tę wertykulację, czyli specjalne noże wchodzą w glebę, tną trawę, zbierając tzw. filc (tj. starą trawę). Po jednym przejechaniu takim wertykulatorem trochę takiej trawy się zbiera. Dzięki temu młoda trawka ma się jak przebić. Poza tym warto wiedzieć, że trawa akurat lubi, gdy się robi jej źle – np. tnie czy nacina korzenie. A potem jeszcze są np. takie buty specjalne z kolcami i w nich się chodzi po tym trawniku, by go napowietrzyć. I to jest właśnie aeracja.

O widzisz, jest konkret. A robisz to dlatego, że jesteś człowiekiem, który ceni nadzwyczaj kontakt z naturą?

PU: Nie, po prostu lubię mieć ładny trawnik.

Czyli nie pociągnę rozmowy w stronę stąpania po porannej rosie i poszukiwania kompana do rozwoju duchowego?

PU: Pociągniesz, bo jest taki obszar moich zainteresowań, który mocno to realizuje, mianowicie tai-chi. Jak wspominałem, nie miałem zbyt wiele czasu, bo szkoła, teatr online i trawniki, ale udało mi się powtórzyć formy. Żałuję, że nie mogłem więcej.

Tai-chi to taki rodzaj aktywności, gdzie do fizycznych praktyk dodaje się pobudzanie świadomości.

PU: Tak, to są doświadczenia psychofizyczne. Ale należy podkreślić, że nie ma w tym żadnej magii. Nadzwyczajne umiejętności, które prezentują niektórzy zaawansowani praktykujący, są często nadinterpretowane. A jak powiedział jeden z mistrzów tej dziedziny, Wielki Mistrz Chen Xiaowang: „W tym nie ma żadnej magii, tylko po prostu trzeba dużo ćwiczyć”. To praca nad sobą – tylko tyle i aż tyle.

A medytujesz?

PU: Medytacja też jest pracą z własnym umysłem. W tai-chi inaczej się medytuje. Wymaga to odpowiedniej, „niestandardowej” pozycji – pozycji stojącej, tzw. „Stanie w dzbanie” 😊. Ciało musi być odpowiednio ustawione. Gdy spędza się w tej pozycji jakiś czas, to ciało zaczyna wysyłać pewne sygnały. Np. dłonie i stopy robią się ciepłe. Pojawiają się dodatkowe odczucia, które uświadamiają procesy, jakie zachodzą w naszym ciele. Więcej sobie uświadamiamy, łączymy niejako praktykę fizyczną z umysłowo-duchową. Ciało nie wykonuje w tai-chi jakichś ćwiczeń, tylko uruchamia świadomość. W niektórych częściach ciała pojawia się pewien rodzaj energii, która jest odczuwalna. Ale nie chciałbym, by ktoś to łączył z ezoteryką. To po prostu trening jak każdy inny – im więcej czasu mu się poświęci, tym lepsze efekty. I, szczerze mówiąc, trochę mało czasu, żeby to w kilku zdaniach precyzyjnie opisać.

Uszczęśliwia Cię taka praktyka?

PU: Oczywiście. Nauka dowodzi, że u człowieka, który regularnie uprawia aktywność fizyczną, pojawiają się endorfiny, czyli hormony szczęścia, które u mnie np. wywołują szeroki uśmiech.

A praktyka tego typu pomocna jest w pracy aktora?

PU: Świadomość własnego ciała z pewnością jest pomocna zawsze, jeśli chodzi o ten zawód. Tai-chi na pewno wpłynęło na poziom tej świadomości u mnie. Zalicza się je do tzw. wewnętrznych sztuk walki. Nie jest istotna siła, zręczność, szybkość. Wszystko, każdy ruch, wiąże się właśnie z tą świadomością, o której rozmawiamy. Przekładam to na swoją pracę, także ze studentami. Ważne jest, by szukać nie tylko zewnętrznych reakcji i stosować sztampowe rozwiązania, co już Stanisławski podkreślał. Trzeba szukać w sobie. To tzw. gest psychologiczny, który mówi, że ciało samo przybiera odpowiednią postać i pozę, gdy doznaje określonych emocji. Aktor musi być świadomy intencji postaci. Gdy to poczuje, w naturalny sposób i jego ciało za tym pójdzie. Widzę też, że uświadamianie studentom takich zależności przynosi bardzo pozytywny skutek pedagogiczny.

Wszyscy zawodowi aktorzy tak robią?

PU: No niestety nie. Jest wielu aktorów, którzy ukończyli szkołę i przez całą swoją karierę posługują się takim swoim tanim sposobikiem. Spotkałem się z tym w swojej pracy reżyserskiej – np. jeden aktor robił w pewnym momencie minę w trakcie pracy nad rolą. Gdy spytałem, skąd ten pomysł, odpowiedział, że w innym przedstawieniu taką robił i „mu się to sprawdziło”, bo widzowie reagowali. Takie podejście do pracy z założenia jest niewłaściwe, nie wnosi kompletnie nic. Jak aktor nie wie, co robi i z jakiego powodu jego postać wypowiada dane słowa, to wszystko, co robi, na scenie staje się nieistotne.

To co jest istotne? Jaka jest rola sztuki?

PU: Wybijanie nas z codzienności do nadzwyczajności. Artysta ma niezbywalne prawo do wolności twórczej, które nie może być ograniczane, ale dla mnie ma to też zastosowanie praktyczne. Bo też okazuje się, że wyzwaniem jest zrobienie spektaklu, który nie jest odkrywczy tylko dlatego, że jest „eksperymentalny” i powinien być lepszy. Czasem prawdziwą odwagą wykazuje się twórca, który próbuje dobry tekst zrealizować rzetelnie na scenie, niektórzy mówią „po bożemu”. Po wielu latach dociera do mnie słyszane w Szkole Teatralnej stwierdzenie, że nieistotne jest mnożenie środków inscenizacyjnych, jeśli zapomni się o człowieku jako takim. Teatr ma też uświadamiać, że rzeczywistość nie jest często taka, jak ją w pierwszej chwili widzimy. Nie wszystko jest widoczne gołym okiem. To ciekawe, bo według mnie komedia to też rodzaj sztuki. I, paradoksalnie, może być bardzo śmieszna, gdy traktuje się ją serio. Jeśli będziemy chcieli zrobić dobre przedstawienie, a tekst jest zabawny, to i tak będzie śmiesznie, a przedstawienie będzie dobre. Podczas spotkania z Robinem Hawdonem, który napisał grany w Bagateli od lat Wieczór kawalerski, rozmawialiśmy o tym właśnie. Autor powiedział, że swoje rozmowy z twórcami, którzy wystawiają jego teksty, zawsze zaczyna od zalecenia – nie róbcie tego tak, żeby było „śmiesznie”.

Ray Cooney też tak mówił, gdy odwiedził Bagatelę z okazji 25-lecia Maydaya – że zupełnie nie chodzi o to, by się potykać na skórce od banana…

PU: Tak oraz żeby komuś spodnie spadły i prychał kawą. W Maydayu facet ma dwie żony i to już jest pretekst, żeby się pochylić nad dziwacznością takiej sytuacji – każdy, kto ma wyobraźnię, zorientuje się, że oto stajemy przed sytuacją, za którą na pewno bohatera czekają kłopoty.

Tego właśnie uczył Cooney – mówił, że źródłem komizmu w farsie jest sytuacja, w której jeden bohater staje nagle w obliczu tylu trudnych okoliczności życiowych, że same jego próby zmierzenia się z tym są już śmieszne.

PU: Tak. Dla bohatera to jest tragedia, a dla zewnętrznego obserwatora/widza taka sytuacja jest zabawna. Dodawanie żarcików jest zupełnie niepotrzebne. Ten konflikt jest już tak zarysowany, że jeśli ten facet z Maydaya będzie chciał się z niego wymigać i na serio mierzyć z tymi absurdalnymi sytuacjami, przed jakimi staje, to my będziemy pękać ze śmiechu właśnie z tego powodu.

Którą część swojego życia zawodowego najbardziej lubisz? Jesteś aktorem, pedagogiem, reżyserujesz, użyczasz głosu.

PU: Bycie aktorem jest czymś nadzwyczajnym, jeśli można współpracować z ludźmi, z którymi spotykamy się na poziomie wrażliwości. Kiedy to nie jest powierzchowne, kiedy mówimy o rzeczach istotnych, nie popadając w tanią ekscytację. Mam za sobą z dawnych czasów doświadczenia pracy z takimi ludźmi, że chciałem uciec z tego zawodu. Przechodzenie przez drzwi teatru wywoływało we mnie drgawki.

Minęło?

PU: Tak.

Jak myślisz, dlaczego?

PU: Dobre pytanie. Poszedłem pooddychać gdzieś indziej. Radio dało mi też dużo radości. Czułem się niezależny, bo pisałem sam, reżyserowałem sam, wykonywałem i czułem, że cieszy się to dobrym odbiorem słuchaczy i pracodawcy. Radio ma w sobie coś intymnego. Pracuje się często w opcji sam na sam z mikrofonem. To uczy dyscypliny. Każda część zawodu aktora, również praca ze studentami, daje mi bardzo dużo – uczy i przynosi zadowolenie.

Na koniec poproszę Cię o jedno zdanie przesłania od Ciebie dla naszych widzów.

Zacytuję klasyka – róbcie swoje. Życie jest piękne. Od czasu do czasu na pewno.

Dziękuję za rozmowę.

Z Piotrem Urbaniakiem rozmawiała Patrycja Babicka.