„Odbyłem wiele wreszcie dokończonych rozmów” – rozmowa z Marcinem Kobierskim

Marcin Kobierski: Od razu ci powiem, że jakbym nawet za pięć złotych mógł zagrać w teatrze, to idę w to bez zastanowienia…

Haha. Aż tak? Całą pandemię siedziałeś w domu czy znalazłeś jakieś sposoby na aktywność zawodową.

MK: Siedziałem w domu. Chociaż jak zadzwoniono do mnie z Radia Kraków i spytano, czy się izoluję, czy będę w stanie nagrać jakieś fragmenty książki, to poleciałem niemalże na skrzydłach.

Poza pracą artystyczną, zajmujesz się też edukacją. W tej sferze coś się działo?

MK: Trochę się działo. Z jedną grupą zrobiliśmy słuchowisko, ale to były takie zrywy – coś tam się rozpalało, a potem gasło. Przez pierwszy miesiąc myślałem, że wygrałem los na loterii…

No tak, wszyscy to mówicie: „Zasłużone wakacje”.

MK: Dla mnie nie do końca, ponieważ mam taki charakter, że jak jadę na wakacje, to wcześniej muszę planować. Zdarza się, że to planowanie jest wręcz nerwowe. A już same wakacje, przez to, że czuję presję odpoczywania, bywają takie, że nie odpoczywam zupełnie. A tutaj nagle tak dziwnie… Zostałem siłą rzeczy zwolniony z planów do tego stopnia, że chyba pierwszy raz w życiu naprawdę żyłem tu i teraz. Jako człowiek zupełnie niekuchenny odkryłem również radość z prostych czynności, jak robienie kanapek czy odgrzewanie kotletów.

Ciekawe. Powiedz więcej zatem o tym, co Ty jadasz?

MK: To, co mi się uda ugotować, choć gotowaniem bym tego nie nazwał (śmiech). Dostaję paczki z domu z pysznym jedzeniem. Ponadto, w tym  trudnym czasie zaskakiwali mnie też moi przyjaciele, którzy przyjeżdżali do mnie co tydzień z rosołem w słoiku, z upieczonymi ciastami. Aż się zastanawiałem, skąd im ten pomysł wpadł do głowy. To mi dało takie poczucie, że mam wokół bliskie osoby, które o mnie pamiętają. Bo tak to w standardzie jajecznica w różnych, przypadkowych stopniach wysmażenia, ewentualnie zupy z Hortexu. Poza tym to już chyba nic. Ale nawet jak robię sam coś drobnego, to sprawia mi to dużą radość.

Poza kuchnią czym się zajmowałeś?

MK: Myślę, że miałem takiego wirusa oglądania i czytania jak wszyscy. Ustawiłem w kolejce kilka książek, ale najpierw sięgnąłem po Pejzaż. Rozmowy z Mają Komorowską. Fantastyczna książka, w której aktorka snuje opowieść o całym swoim artystycznym dorobku, ale w kontekście pedagogiki aktorstwa. To nie rozmowa w stylu: „zagrała pani te rolę, to jak to było?”. Komorowska otwiera niezwykłe przestrzenie w tej książce. Opowiada o precyzyjnym budowaniu roli. Od razu przypomniało mi to zajęcia z Krystianem Lupą w szkole teatralnej. Doświadczanie tej książki było dla mnie niezwykle poszerzające, uzupełniające dla wiedzy, ale nie o biografię aktora, tylko o jego metodę pracy. Lubię takich artystów, którzy wytwarzają w pracy jakąś dziwną aurę wokół siebie. I Komorowska taka jest. Czaruje. Pokazuje, że praca aktora nie polega na „tu podejdź, tam stań”, tylko że to rodzaj działania, który uruchamia w człowieku nadzwyczajne stany. Potem sięgnąłem po biografię Fronczewskiego. W końcu już musiałem odpocząć od tych aktorów, więc następną pozycją było Nie ma mojego ukochanego pisarza, Mariusza Szczygła.

A sięgałeś po coś o tematyce katastroficznej?

MK: W życiu! Powiem ci, że jak to wszystko się zaczęło, miałem ogromną potrzebę, by pakować w siebie dobre i pozytywne rzeczy. Zatęskniłem na przykład za klasyką i odświeżyłem sobie serial Noce i dnie.

Z tego typu literaturą jesteś za pan brat, bo przecież pracujesz teatralnie z młodzieżą i realizujecie właśnie klasykę?

MK: Mam grupę w Chrzanowie. To idea, łącząca seniorów z uniwersytetu trzeciego wieku i licealistów we wspólnej pracy nad spektaklem. Plusem tego projektu jest to, że teksty mamy narzucone z góry. To mnie cieszy, bo pewnie sam nie sięgnąłbym po Wesele, Pana Tadeusza czy Chłopów. Jest w tym wielkie wyzwanie, jak dowiaduje się, że mam zrobić 40-minutowy spektakl z 4 tomów Chłopów. Muszę się zmierzyć z takim zadaniem i ostatecznie okazuje się, że rezultaty bywają fantastyczne.

Lubisz, gdy masz narzucony temat z góry?

MK: Zdecydowanie tak wolę. Dzięki temu pewnie udało mi się dostosować szybko do nowych, pandemicznych okoliczności. Zabawne, bo rozmawiałem z koleżanką, zajmującą się psychiatrią i ona mówi, że w tym czasie większość osób, które miały jakieś zaburzenia aspołeczne, zaczęło się wreszcie dobrze czuć, bo świat wyhamował, zwolnił, ograniczył liczbę bodźców. Wtedy powiedziałem: „Mam nadzieję, że nie stawiasz mi właśnie diagnozy, bo ja się właśnie doskonale czuję i nie chciałbym myśleć, że to dlatego, że coś jest ze mną nie tak” (śmiech). Dobrze się czuję, ale już tęsknię.

A za którą teatralną żoną tęsknisz najbardziej?

MK: No i teraz, jak nie powiem, że za Kamilą Klimczak, to mnie zabije (śmiech), zwłaszcza że z Kamilą braliśmy ślub co najmniej 3 razy, jeśli nie więcej. A mam taką jedną żonę, za którą bardzo tęsknię, a zatęskniłem jeszcze bardziej, gdy obejrzałam ostatnio serial Rojst. Tam zobaczyłem Ewelinę Starejki i tak mi się zackniło za tymi chwilami, gdy graliśmy małżeństwo w Skrzypku na dachu. W czymkolwiek spotkam się z Eweliną na scenie, jest to dla mnie uskrzydlające. To jakiś inny rodzaj kontaktu. Natomiast ze ślubami z Kamilką wiąże się zabawna historia. Moja babcia kiedyś okrzyczała moją mamę, że nie została zaproszona na ślub wnuczka. W „Wyborczej” ukazał się plakat reklamujący Wesele by Czechow, gdzie my staliśmy na zdjęciu w ślubnej pozie. I do mojej babci zadzwoniła sąsiadka i mówi: „Ej Stefka, tyś nic nie mówiła, że twój wnucek się ożenił”. No i babcia się wściekła. Rzeczywiście byłem w gazecie ja, panna młoda i napis „wesele”, więc na pierwszy rzut oka babci wszystko się zgadzało.

Urocze. Porzućmy żony i przejdźmy do Twojej teatralnej siostry. To prawda, że z Ulą Grabowską znacie się od podstawówki?

MK: Taaak. My to się jakoś w zerówce już zetknęliśmy. Potem była podstawówka – osiem lat, przerwa na liceum i dalsza wspólna edukacja w jednej grupie szkoły teatralnej. A na później Bagatela przyznała nam stypendium, po czym nas zatrudniła i ojej… całe życie z Ulą.

A jaką macie wspólną drogę teatralną?

MK: Pierwszą sztuką, w której razem zagraliśmy, był Absolwent w reż. Piotra Łazarkiewicza, ale najciekawszym naszym spotkaniem na deskach byli Sprzedawcy gumek. Nigdy nie zapomnę prób. W tym spektaklu mieliśmy ze sobą trochę bliskości. I tak przymierzamy się do tego flirtu, próbujemy, ale jak te drewna (śmiech). Nagle Ula mówi: „Nie no, ja nie mogę. Przecież my się znamy od podstawówki, nasze mamy chodziły ze sobą na wywiadówki. To jest prawie mój brat!” Wtedy Agnieszka Korytkowska pomogła i razem z choreografem zrobili nam takie ćwiczenie, że zawiązali nam oczy i szukaliśmy relacji postaci po ciemku. Do dziś brakuje mi tego spektaklu, bo ostatecznie udało nam się wtedy z Ulą stworzyć coś dla mnie wyjątkowego. W Sprzedawcach gumek  grała fantastyczna ekipa.

Ostatnią Twoją premierą było „Życie jest snem” w reż. G. Vargasa. I co – myślisz, że życie jest snem?

MK: Rzeczywiście chwilami mam poczucie, że żyję w jakimś Matrixie. Gdy widzę ludzi w maskach, to mam takie refleksy świadomości, które same zadają mi pytanie: „Czy ktoś tu kręci jakiś film?” Samo to zatrzymanie było dziwne i wyzwalające. Na co dzień jestem bardzo zajęty, więc myślałem o sobie tak, że gdyby ktoś mi to natychmiast zabrał, to okazałbym wielką wściekłość, a tak się nie stało. Zacząłem się w siebie wczuwać.

Duże znaczenie ma życie duchowe. Doszedłeś do jakichś wyjątkowych refleksji?

MK: Właśnie dlatego pewnie, że jestem duchowo zaangażowany, ten pierwszy miesiąc był dla mnie niezwykle ważny, ponieważ zgrał się z Wielkim Postem. Wcześniej przeżywałem ten czas w biegu, słuchając jakichś konferencji czy rekolekcji, a teraz znalazłem w sobie przestrzeń, by po prostu aktywnie słuchać i przyjmować słowa. Miałem też taki dziwny moment, w którym odczułem pogodzenie się ze śmiercią.  Zawsze jak gadałem z Górą, to mówiłem, żeby mnie zabrali, jak już będę gotowy. A teraz wreszcie dotarłem do tego, że nigdy nie będę gotowy. Jeżeli jutro śmierć będzie czekała na mnie na klamce od supermarketu, to idę w drogę bez lęku. To była pierwsza z tych ważnych dla mnie ostatnio refleksji. Druga to uświadomienie sobie, że powinienem mniej zajmować się planami, pisaniem scenariuszy dotyczących przyszłości. Normalnie mam jak neurotyk, np. wczoraj myślałbym: „No dobra jutro spotykam się z tobą, to co ja mam ci powiedzieć, a czego nie mówić itd.?”. A teraz jakoś poczułem, że projektowanie nie ma sensu, bo i tak wszystko może się potoczyć zupełnie inaczej.

Myślisz, że coś się zmieni?

MK: Ufam, że w jakichś 10% na pewno. Dla wszystkich był to czas rozmyślań. To też był okres, że wreszcie można było dokończyć rozmowy, zaangażować się, a nie jak wcześniej: „Słuchaj, ja muszę lecieć zaraz, bo gram albo uczę albo coś tam”. Odbyłem wiele wreszcie dokończonych rozmów. O wszystkim, również o przyszłości, ale już nie nerwowo.

A jakiej chciałbyś przyszłości teatralnej dla siebie?

MK: Nie mam tak, że marzę o jakiejś roli, czy o pracy z reżyserem, bo już się nauczyłem, że jak się na coś nastawię, to oczekiwania mi rosną i rosną. A potem przychodzi rzeczywistość i ja już jestem tak napompowany, że co by się nie stało, to i tak będę czuł jakiś zawód. Wolę więc brać to, co świat daje i robię to z radością.

To powiedz jeszcze coś radosnego naszym widzom.

Chciałbym, żeby o nas nie zapomnieli i szybko do nas wrócili. Życzę też i widzom i wszystkim, byśmy więcej skupiali się na głębszych relacjach z bliskimi i ludźmi z otoczenia. Dbajmy o siebie, bo warto.

Dziękuję za rozmowę.

Z Marcinem Kobierskim rozmawiała Patrycja Babicka.

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *