„Im gorsze przesłanie od świata dostajesz, tym rzetelniej i bez strachu staraj się je zweryfikować” – rozmowa z Pawłem Sanakiewiczem

Słynie Pan z kontrowersyjnych poglądów i wypowiedzi, dlatego zapytam, jakie Pan lubi kwiaty?

O to bardzo ciekawe, bo rzeczywiście mam na ten temat poglądy. Teraz kwitną piwonie. Mnie się podobają najbardziej te różowe, choć są też białe, bordowe… Dlaczego? Ponieważ takie właśnie rosną w ogrodzie mojego domu rodzinnego na Salwatorze od niepamiętnych czasów, zdaje się że jeszcze z okresu przedwojennego. Dlatego czerwiec zwykle kojarzy mi się z tymi piwoniami. Z innych kwiatów, których zapach uwielbiam, jest jeszcze jaśmin i bez. Bardzo dużym sentymentem też darzę róże kamienne. Mama mnie nauczyła, że jak chcę kogoś uhonorować, to takie właśnie róże są do tego doskonałe. I to bez żadnych wstążek i dekoracji. Jest też kliwia, którą bardzo lubię. Rośnie w naszym ogródku na Sarego. Z bliska trzeba powąchać. Ślicznie pachnie. To był kwiat, który przybył do nas, do Galicji, z RPA i moja prababcia, jeszcze w zaprzeszłym stuleciu, kupiła starą odmianę tego kwiatu i on przetrwał do dziś.

Dużo Pan wie o kwiatach. Uprawia Pan ogród?

E, gdzie tam. Doceniam ich istotę i piękno. Tyle umiem. Jak myślę o sobie i uprawianiu ogrodu, to widzę ogród angielski. Bo nie mam w sobie cechy kogoś, kto musi mieć obsesyjnie przycięty przydomowy trawnik. Nawet wpuściłem wśród te choinki, co mi same rosną, chwast. Pomyślałem: „a rośnij sobie”. I on wyrósł wielki, z grubym korzeniem. Wygląda jak egzotyczny kaktus czy eukaliptus. Tyle o kwiatach i ogrodach.

To przejdźmy do leitmotivu tych rozmów, czyli tematu pandemii. Jest Pan w grupie podwyższonego ryzyka. Boi się Pan o siebie?

W marcu byłem w szpitalu. Gdy wychodziłem ze szpitala, widziałem, że mój lekarz prowadzący  był zdenerwowany. Zwłaszcza, że już pojawiły się pierwsze przypadki zarażonych. Wcześniej nie  zastanawiałem się nad tym, czy się boję, ale wtedy, gdy poczułem jego strach, udzielił się on się trochę i mnie.  Zwłaszcza, że jestem laikiem w sprawach medycznych…

Myśli Pan, że ten lęk, który odczuwamy, może być spowodowany chaosem informacyjnym?

Oczywiście. Zwłaszcza, gdy się za dużo ogląda telewizję. Gdy sobie przypomnę te zdjęcia z Wuhan, z Włoch, panika, trupy… Od razu przypomniała mi się książka Anne Applebaum Czerwony głód. Oczami wyobraźni zobaczyłem zmarłych poukładanych na polach i matki, w dylematach które ze swojej piątki dzieci przeznaczą na to, żeby je zjeść i uratować resztę.

Ostro. Nakładanie się katastroficznych kalek to częsta reakcja psychiczna wielu z nas w tym czasie…

To też wynika z niewiedzy. Aktorzy, moim zdaniem, nie czerpią ze szkoły teatralnej wiedzy o świecie. Do tego trzeba innych kompetencji oraz chęci zgłębiania.

Podczas pandemii zgłębiał Pan jakieś nowe tematy albo działania?

Owszem. Zacząłem trochę więcej pichcić. Zwłaszcza, że prowadziliśmy kiedyś z żoną, przez 16 lat, piwnicę staromiejską, czyli knajpę w Lublinie. Kultowe miejsce. Np. niedaleko stamtąd umarł na atak serca Jan Kochanowski, ale to dygresja. Zaczynaliśmy z żoną w czasach, w których dostaliśmy jako pokolenie ostrego kopa od rzeczywistości. Zresztą uważam, że kopy najwięcej dają człowiekowi. Są najbardziej rozwojowe. Z punktu widzenia mojego życia skrzętnie zbierane przeze mnie kopy były bardzo cennym zbiorem grzybków w koszyczku życia…

A co z tym pichceniem?

A właśnie! Na początku lat 90. XX wieku założyliśmy z żoną Piwnicę „U biesów”. Skąd ta nazwa? Bo mamy tam legendę o czarciej łapie, którą wykorzystał też Mikołaj Grabowski w ostatniej premierze w Bagateli, tj. w Dialogach polskich. Tak jak Kraków ma swój mit założycielski, w którym występują Krak, smok i szewczyk Dratewka, tak Lublin ma swoich diabłów. Wśród tych diabłów postanowiliśmy się rozgościć z naszą knajpą. Poszliśmy w te biesy, bo tak ładnie się jeszcze z Dostojewskim kojarzyły. Z kolei, gdy byliśmy dziećmi, mieliśmy z bratem taką encyklopedię niemiecką, gdzie nie ma zdjęć, tylko są obrazki, grafika. I wśród haseł było teufel – diabeł. Z dzieciństwa pamiętałem ten obrazek. Bies stał bokiem, miał wywinięte rogi i kozi pysk.

Rozumiem, że tak Pan znalazł logotyp?

Tak, dokładnie. Grafik nam wykonał na tej podstawie herb i szyld lokalu, z napisem szwabachą – taką czcionką. No i tam najpierw sami musieliśmy gotować dla gości. Więc żona robiła pomidorową, piekła pyszne torty – czekoladowe, orzechowe… Pamiętam też serdelki nacięte wzdłuż i nadziane serkiem i podsmażane na specjalnym grillu. Wtedy to były rarytasy. Z czasem się to zmieniało. Trzeba było sięgnąć po bardziej kompetentne siły kuchenne. A teraz podczas tej pandemii zacząłem się więcej kręcić koło garnków, bo chodziłem i się tak zastanawiałem, co tu robić. Więc a to coś ugotowałem, a to coś przybiłem. Oraz nadrobiłem sporo lektur.

Miał pan poczucie odzyskanego czasu podczas tej pandemii?

Tak. Trafiła pani. Może nie czułem się jak na wakacjach z powodu tego tła dramatyczno-absurdalnego, ale miałem.

No właśnie, innym aktorom często zadawałam pytanie: co się komu śniło, a pana zapytam: co się panu nie śniło? Czego by Pan nie wymyślił, gdyby miał zaprojektować tę rzeczywistość?

To poważny temat. I będę mówił teraz serio – według mnie świat jest tak skonstruowany, że jedni ludzie chcą zniewolić drugich. Od zawsze. Od czasów, kiedy małpa zaczęła się gromadzić w stada. Już wtedy były takie małpy, co chciały z drzewa kijem poganiać te małpy, co pod drzewem. I tak jest i będzie. Ale istnieje coś takiego w człowieku jak brak pokory. Zauważyłem, że sposobem na zniewolenie milionów jest albo dawanie pozorów bezpieczeństwa (czym na początku zagrał np. Adolf Hitler), albo drugi sposób – przepraszam za sformułowanie – obcięcie jaj.

Kto komu je teraz odciął?

Nam obcięto. Bez cienia krytyki przyjęliśmy zasadę maskowania twarzy. A potem słuchaliśmy, jak osoby, które takie zalecenia wprowadziły, wyrażały wątpliwości na temat sensu noszenia maseczek. Albo sami się nie stosowali. No i gdy na to wszystko patrzyłem, zacząłem oddawać się moim ulubionym teoriom spiskowym.

Które są Pana ulubione?

Właśnie najbardziej te, które opowiadają o mechanizmach zniewalania człowieka. Pamiętaj! Nie ufaj dobrodziejom, bo jak ktoś przyjdzie i powie „Dam coś w zamian za coś”, to mamy umowę. A jak ktoś przyjdzie i ci będzie obiecywał, że cię uratuje i w ogóle to mu powiedz „paszoł won!”. Im więcej ci za nic dają, tym bardziej cię oszukują…

W teoriach spiskowych wszystko jest złe?

W teoriach spiskowych tak, ale w człowieku nie. Dlatego jesteśmy ludźmi, bo potrafimy tworzyć nadbudowę, czyli kulturę. Wierzący mówią, że to Pan Bóg tak wyróżnił człowieka, racjonaliści, że ewolucja, a jeszcze inni twierdzą, że to fatalna mutacja, która spowodowała, że nagle pewien ssak zyskał zdolność analizy nie tylko jeden do jednego, tj. „jak parzy, to nie dotknę”, tylko po coś więcej, do czego potrzebna jest wyobraźnia.

A podoba się Panu, jak potraktowano ludzi kultury podczas pandemii?

Nie zdziwiłem się, przecież nie jesteśmy nikomu potrzebni. Może nie nikomu w ogóle, tylko władzy i to właściwie każdej. Co jakiś czas wracam do filmu Amadeusz w reż. M. Formana. To świetna opowieść właśnie o relacjach artysty ze światem, o jego samotności, niepotrzebności. Możemy się z nim utożsamić.

Zdarza się Panu grać postacie o zupełnie innym światopoglądzie niż Pana. Łatwiej się gra taką postać czy trudniej?

Nieskromnie powiem, że mam definicję zawodu aktora. Aktor jest wyłącznie instrumentem. Ma umieć zagrać wszystko. A czy łatwiej czy trudniej gra się taką postać, która stoi po przeciwnej strony barykady? Myślę, że atrakcyjniej. Bardzo często gram postacie, z którymi – gdybyśmy się spotkali w rzeczywistości – bym się pokłócił. Dlatego, gdy przyszedł do mnie Piotr Sieklucki z pomysłem, bym zagrał w Lubiewie Michała Witkowskiego, zdziwiłem się. Myślę: „Ja? Pszenno-buraczany Słowianin, mam zagrać tak poprzekręcaną, wyrafinowaną estetycznie postać?”. Ciekawość jednak wzięła górę, choć nie było to dla mnie proste. Próby okazały się fantastyczne. I zdecydowaliśmy się na granie tego na granicy przegięcia pały. I to przejaskrawienie przyniosło nam sukces.

A za jakąś rolą z Bagateli Pan tęskni?

Brakuje mi Cesarza Kaliguli w reż. I. Villqista.

Grał pan tam typa spod bardzo ciemnej gwiazdy, czyli Tyberiusza. Często Pan gra takie postacie.

Tak i cieszy mnie to, bo taki jest człowiek. A Cesarz Kaligula był świetny. Podobało mi się w tym spektaklu przenikanie czasu. Jak u Wachowskich. I studio telewizyjne, które ukazane jest jako targowisko próżności i kłamstwa. Wróciłbym też do Paradoxu Śmigasiewicza. Także do Wujaszka Wani. Bo Śmigasiewicz mnie na początku nie lubił. Gdy przyszedłem do teatru, on już miał tu swoich ulubionych aktorów – Ulę Grabowską, Darka Starczewskiego, Wojtka Leonowicza… I dyrektor Schoen wlepił mnie Śmigasiewiczowi trochę na siłę do tego teamu. I w Wujaszku dostałem postać Sieriebriakowa. To ważna postać tej sztuki – nie tyle, jeśli chodzi o działanie, co o relacje. I my ze Śmigasiewiczem długo musieliśmy się docierać. Oswoić ze sobą. I przekonaliśmy się do siebie w pracy. Potem zagrałem u niego jeszcze w Pokoju na godziny. A z aktualnego repertuaru Bagateli chciałbym, żeby Kotka na gorącym, blaszanym dachu Darka Starczewskiego się uchowała.

Przed Bagatelą nowa przyszłość. Jak Pan ją widzi?

Nie mam pojęcia, choć… tu, w tym teatrze, zaczynałem przed laty pracę w klimatach bardziej komediowych niż kabaretowych. A więc nie będąc aktorem stricte rozrywkowym, zainteresowałbym się. Poza tym ja w tej pandemii zacząłem sobie pisać. Do szufladki. To moje zapiski i wspomnienia. Mało kto porywa się na pisanie o karierze aktora prowincjonalnego. Robię analizę pogłębioną postaci (śmiech). A nie same anegdoty.

O nie, ja uwielbiam anegdoty.

Jakieś oczywiście tam są. Na przykład gdy graliśmy w Lublinie Sen nocy letniej i tam był Spodek, bo zależy w jakim się robi tłumaczeniu. To był zdaje się Barańczak, więc Spodek. Ja byłem Spodkiem. A stary, już nieżyjący Wiszniewski, grał tam takiego rozjuszonego jak kogut, jak Zagłoba, co cały czas do mnie: „Co pan tutaj, panie Spodku! Daj pan spokój!”. I on stoi w kulisie, my tam już akcję mamy. My, czyli ci rzemieślnicy, a on ma zaraz dojść jako swoja postać. Zaczynając od słów: „Drogi Spodku, coś tam, coś tam”. I nagle on już ma wejść, ale zapomniał do kogo ma mówić, odwraca się do inspicjentki i pyta w panice: „Jak on się nazywa? Jak on się nazywa?” Na co ona przestraszona: „Sanakiewicz!”.

😊 A jaką stosuje Pan w swojej książce narrację? Pierwszoosobową czy trzecioosobową?

Trzecioosobową. I występuje w niej bohater Pan Dorek (pan Teodorek).

Od puszki Pandory?

Oczywiście (śmiech). To może być zabawne. Jest taki film, który mnie poruszył przed laty i który aktorzy powinni oglądać obowiązkowo raz w miesiącu, dajmy na to zawsze w trzeci poniedziałek miesiąca. Aktorzy prowincjonalni Agnieszki Holland. Pamiętam, jak oglądaliśmy go z Jaśkiem Fryczem. Wyszliśmy załamani z tego seansu. Byliśmy wtedy na trzecim roku. Przestraszyliśmy się, że tak to wygląda. Strasznie zdemoralizowany świat. Ale kogo to dziwi, już u Moliera taki był. A wie pani, dlaczego aktorów grzebano poza murami cmentarzy?

Nie?

Podobno człowiek, który rano jest szewcem, w południe śpi, a wieczorem jest królem, nie może mieć duszy.

Pan nie ma duszy?

Ja mam, bo nie zrobiłem kariery (śmiech).

To co Pan zmieniłby w swojej ścieżce zawodowej, gdyby miał Pan swoją dzisiejszą świadomość, ale jeszcze jeden start?

Chyba wiedziałbym, jak ją poprowadzić.

Jak?

Szybciej wiedziałbym, czym jest dyscyplina i unikanie uzależnień.

To może jakiś pozytywny akcent na koniec. Jakieś przesłanie pełne nadziei na przyszłość dla naszych widzów?

Powiem tak: im gorsze przesłanie od świata dostajesz, jak Hiob, tym dokładniej i rzetelniej, i bez strachu, i nie w panice, staraj się je zweryfikować.

Dziękuję za rozmowę.

Z Pawłem Sanakiewiczem rozmawiała Patrycja Babicka.