„Jak każdy chłopiec marzę o roli Rogożyna z Idioty Dostojewskiego albo Ryszarda III Szekspira” – rozmowa z Maciejem Sajurem

Słyszałam, że się rozgościłeś w tej pandemii i nie chcesz, żeby się skończyła?

Kto mnie wydał? (śmiech) Jest w tym troszeczkę prawdy. Miałem, odpukać, dobry sezon – najpierw premiera spektaklu Nadchodzi chłopiec w Starym, potem od razu „Żyd” z Wesela i niemal z dnia na dzień wejście w próby do Dialogów Polskich Mikołaja Grabowskiego – obydwie produkcje w Bagateli. Także ponad pół roku spędziłem głównie w teatrze. Z końcem lutego miałem ostatnią premierę. Po tym intensywnym czasie pracy, pierwsze dni pandemii traktowałem jako prezent, jak wakacje, które mi się należały.

Czym wypełniałeś ten czas?

Dowiedziałem się na przykład, czym się różni patelnia od garnka.

Jakie nabyłeś umiejętności?

Nauczyłem się robić zapiekankę z bakłażana. Do mistrzowskich poziomów opracowałem też kilka innych dań, np. bolognese. Uważam to za wielkie osiągnięcie. Odkryłem też, że na śniadanie można zjeść coś innego niż kanapkę z serem. Okazuje się, że taką kanapkę można podgrzać i już jest inaczej (śmiech).

A chleby pieczesz?

Nie, choć miałem taki zamiar. Spotkałem się raz nielegalnie z Izą Kubrak, która akurat piekła chleb i było to inspirujące wydarzenie. Ale na razie się tego nie podejmuję. Na szczęście mam dobry argument – niesprawny piekarnik.

Kulinaria to tylko mały wycinek Twojej rzeczywistości. Słyszałam, że zamierzasz napisać doktorat z Zooma jako narzędzia do komunikacji i nauczania?

Tak (śmiech). Rzeczywiście, bardzo dużo czasu pochłania mi szkoła teatralna i zajęcia ze studentami. Mam teraz trzy razy więcej pracy niż miałbym normalnie, ponieważ materiał, który wcześniej mógłbym robić w grupach, teraz muszę realizować indywidualnie.

A czego uczysz w AST?

Prowadzę zajęcia z prozy na pierwszym roku i z wiersza na drugim.

Jak się uczy aktorstwa przez Internet?

Zaczynasz od wygonienia z domu wszystkich współlokatorów. Można im też podać tabletki nasenne (śmiech). Mówiąc poważnie, nie czuję strat wynikających z tego, że nie widzimy się na żywo. Praca idzie do przodu. Myślę, że i moi studenci, i ja czegoś się nauczyliśmy. Co więcej, praca zdalna nie jest w tym zawodzie rzadkością. Od kilku lat to norma, że nagrywa się na casting „selftape” we własnym domu lub odbywa castingi online. Ja musiałem się tego uczyć latami – studenci przez ostatnie miesiące mieli z tej pracy przyspieszony kurs. To im się z pewnością przyda.

Czyli Zoom sprawdza się jako narzędzie do nauki. A uważasz, że może się nadawać do prezentowania teatru?

Myślę, że nie. Szczerze mówiąc, większość projektów, organizowanych przez teatry online nie wywołuje we mnie pozytywnych wrażeń. Gdy oglądałem w Internecie spektakle – nawet te, które uwielbiam i które wcześniej po pięć razy widziałem na żywo, nie oddziaływały na mnie w ten sam sposób. Teatr internetowy pozostawia mocny niedosyt. Kolejnym przykładem jest moja wspaniała grupa Impro KRK, która po czterech latach grania improwizowanych spektakli próbuje swoich sił online. Staramy się działać w sieci, ale czuję, że to nie do końca to, o co nam chodzi. Traktujemy to jako jakiś etap, ale jak w każdym projekcie online – brakuje mi kontaktu z widzem z krwi i kości.

Co byś najchętniej zagrał w kontakcie z żywym widzem?

Najbardziej chyba Dialogi Polskie, bo najwyższy czas przypomnieć sobie te tony tekstu, które tam wypowiadam (śmiech). Z przyjemnością też zagrałbym „Żyda” z Wesela czy Szukając Romea – obydwa w reżyserii Klaudii Hartung-Wójciak. Tęskni mi się też za bagatelową Szklaną menażerią.

Dlaczego akurat za tymi?

Myślę, że chodzi i o tematy, i o zadania, które muszę wykonać, grając te spektakle, ale też przez kontakt z ludźmi z obsady i przez wspomnienie tego, jak wyglądała praca. Tęsknię też za Nadchodzi chłopiec w Starym, bo to za każdym razem jest dla mnie bardzo ważna pięciogodzinna podróż przez niezwykły świat wykreowany przez Marcina Wierzchowskiego.

A czy któraś z granych przez Ciebie ról ma podobne doświadczenie, jak Polacy teraz? Pytam nie tylko o pandemię, ale też o niepewność społeczno-polityczną?

Najbardziej rola Ludwika z Dialogów Polskich. Ludwik żył prawie trzysta lat temu. W naszej historii odwiedza swojego brata w Polsce po wielu latach nieobecności w kraju i bardzo brutalnie komentuje rzeczywistość, którą zastaje. Za każdym razem, gdy wracam do scenariusza, czuję jak nakładają mi się kalki z aktualnej rzeczywistości. To uderzające, gdy sobie zdamy sprawę, że nic się w Polsce nie zmieniło poza językiem. I mimo, że tam mamy nadobne panny i waćpanów, a dziś panie i panów, to wszystko jest takie samo w materii relacji między ludźmi a otoczeniem. Czasem, gdy rozglądam się wokół i patrzę na na polską rzeczywistość, czuję się dziwnie. Zadaję sobie wtedy pytania: Jak to się stało?  i Kiedy to się stało?.

Myślisz, że to może wynikać z tego, że wszystko w świecie się zmienia, poza ludzkimi namiętnościami – np. potrzebą władzy, posiadania itd.?

To prawda, władza, polityka, z drugiej strony silne uczucia takie jak miłość, są to pojęcia, które zawsze będą grać ludziom na nosach.

Zrobiło się poważnie. Dla rozluźnienia atmosfery zapytam Cię o Koronapoly

(Śmiech). Tak, to bardzo ważny projekt, który powstał z głodu socjalizacji. Zamarzyło nam się z narzeczoną i współlokatorką zagranie w Monopoly, w które nie graliśmy już wiele lat. No ale nie mieliśmy tej gry. Stwierdziłem, że jako artysta z niepewnym jutrem, nie wydam kasy na taką fanaberię, jak Monopoly, więc ukradliśmy karton z klatki schodowej i stworzyliśmy własną wersję gry. W naszej wersji np. z kart na stole można wylosować koronawirusa i jest to gorsze niż więzienie – trzeba stać dwie kolejki i płacić na maski. Zamiast kolei są cztery teatry. Zdarzyło mi się być właścicielem wszystkich czterech naraz. No ale jak ktokolwiek z gry złapie wirusa, to teatry zostają zamknięte, więc nie zawsze ich posiadanie okazuje się opłacalne.

Świetne! Czyli mieszkasz z dziewczynami i się nie nudzisz?

Nudy nie ma, ale dom dzielę między Warszawę i Kraków. Teraz jestem w Warszawie. Ten okres jest dla mnie bardzo ważny, bo mogę więcej czasu spędzać z narzeczoną, z którą przed pandemią, z uwagi na zawodowe obowiązki, nie mogłem się widzieć zbyt często.

Pandemia ma moc weryfikowania związków i siły miłości. Jak jest u Was?

Ku naszemu zdziwieniu nie pozabijaliśmy się. To było dla mnie tak duże odkrycie, jak to z gotowaniem (śmiech). A poważnie, to wiem, że mam szczęście, ponieważ po rozmowach z przyjaciółmi czy ze studentami wiem, że dla niektórych czas pandemii to walka z samotnością, depresją albo np. konieczność powrotu do domu rodzinnego, w którym nie  zawsze wszystko jest w porządku. Ja jestem wdzięczny, że mam wokół siebie bliskich ludzi, a także bardzo dużo różnych zajęć, które powodują, że właściwie jestem w rytmie pracy, a nie urlopu.

A komponujesz?

Tak. Właśnie zrobiłem rano piosenkę na hot16challenge.

O czym w niej opowiadasz?

O moim „ulubionym” ostatnio projekcie, tj.  o Kulturze w Sieci. Mam dreszcze myśląc, jak traktuje się kulturę w naszym kraju.

Masz żal do systemu, że nas nieodpowiednio chroni i wspiera?

Oczywiście, że mam. Sam fakt, że robią dla nas konkurs, jest już karygodny. Jak przełożymy to na inny sektor, to brakuje analogii. Przedsiębiorcy nie musieli stawać w konkursie, żeby dostać wsparcie od rządu. A jest przecież wielu artystów bez etatów, którzy nie mają co do garnka włożyć. I co…? – teraz wszyscy oni stają w konkursie. Część z nich pieniądze dostała, a część nie i to są też trudne rozmowy. To tak, jakby zrobić konkurs wśród głodnych dzieci i powiedzieć, że to, które napisze bardziej przekonujący wniosek, dostanie miskę ryżu. I o tym napisałem swój tekst, bo mam z tego powodu wielką niezgodę w sobie, wręcz frustrację.

A o jakich rolach jako aktor marzysz, gdy już wrócimy do życia?

Na większość ról, które marzyłbym zagrać, jestem jeszcze za młody. Np. Rogożyn z Idioty Dostojewskiego albo Ryszard III Szekspira to chyba role, o których marzy każdy młody aktor. To chyba tak, jak chłopcy, którzy chcą zostać strażakami.

Nie do końca wierzę, że każdy chłopiec ma takie ambitne marzenia. A z jakimi reżyserami chciałbyś popracować?

Jest bardzo wielu reżyserów, którzy są dla mnie istotni i praca z nimi byłaby z pewnością ważnym punktem w rozwoju. Pozazdrościłem np. mojej narzeczonej pracy z Kornélem Mundruczó. Jego Cząstki kobiety, to jeden z najpiękniejszych spektakli, jakie widziałem w życiu. Dużo ostatnio miałem do czynienia z teatrem formalnym. Tęskni mi się do pracy z kimś, kto poprowadziłby mnie przez świat bardziej zbliżony realizmowi, taki z potrzebą głębszego, bardziej psychologicznego budowania fundamentów postaci, np. z kontekstem rodzinnym w tle. Chciałbym pracować nad czymś, co wymaga ode mnie więcej pracy od środka, co pozwoliłoby mi się przesunąć w zupełnie inne, nieznane rejony własnej osobowości.

A za kim tęsknisz z Bagateli? Z kim byś popracował?

Oczywiście zawsze chętnie spotkam się i w pracy, i na kawie z przyjaciółkami, z którymi znam jeszcze ze szkoły teatralnej – czyli z Izą Kubrak i Natalią Hodurek. Tęsknie też za Kają Walden, z którą zawsze świetnie się dogadujemy. Tęsknie za największym cudem świata – Piotrem Różańskim, z którym każda rozmowa telefoniczna, którą odbywamy w czasie pandemii prowadzi mnie do płaczu ze śmiechu. Chętnie popracowałbym np. z Darkiem Starczewskim, który przygotowywał mnie jeszcze w liceum do egzaminów wstępnych do szkoły teatralnej. Przyznaję, że się go wtedy bardzo bałem i do niedawna czułem do niego z tego powodu pewien dystans. Praca przy Dialogach zmieniła tę relację – okazało się, że nie jest już surowym profesorem, a super kolegą i partnerem na scenie. Tęsknię też za Przemkiem i Anią Brannymi i ich inteligencją, poczuciem humoru i życzliwością.

Za czymś jeszcze tęsknisz?

Za moją kochaną rodziną, z którą się nie widywaliśmy ostatnio prawie wcale z powodu bezpieczeństwa. Na szczęście wszyscy mają się dobrze. Cieszę się bardzo, że mam wspaniałych rodziców, siostry i swoją narzeczoną i że wszyscy – odpukać – są zdrowi.  Dzięki nim czuję się silny i bezpieczny. Miłość jest w życiu bardzo ważna. Każdemu jej życzę, choćby i w nadmiarze!

I to piękna puenta. Dziękuję za rozmowę.

Z Maciejem Sajurem rozmawiała Patrycja Babicka.

„Idąc do Żabki, myślę: Ahoj przygodo!” – rozmowa z Małgorzatą Verą Piskorz

Zwykle o tej porze roku Vera Piskorz zamieszczała w social mediach zdjęcia z jakichś rajskich wakacji. Co pokażesz w tym roku, skoro nie masz aktualnych zdjęć rajskich plaży?

Jeszcze nie jest powiedziane, że nie zamieszczę tegorocznych zdjęć (śmiech). Wciąż jestem pełna nadziei, że nie wszystko stracone. Śledzę doniesienia dotyczące otwarcia granic i wyobraź sobie, że dotarłam do informacji, że za dwa tygodnie Tanzania będzie otwierać swoje, czyli może uda mi się spełnić   marzenie o powrocie na Zanzibar, w którym zakochałam się bez pamięci.

Nie boisz się planować podróży?

Nie, wcale. Oczywiście zobaczymy, co się zdarzy, ale bardzo bym chciała. To właściwie teraz coś, na co najbardziej czekam.

A jak udało Ci się przetrwać te wszystkie dni izolacji?

Oglądałam zdjęcia z przeszłości, podróżowałam palcem po mapie. Na szczęście, mimo miłości do podróżowania, jestem też domatorką, więc nieustannie szukałam złotego środka między niemożliwymi do zrealizowania pragnieniami a aktualną rzeczywistością. Nie jest to łatwe, bo bycie domatorem zupełnie inaczej wychodzi, gdy wiesz, że możesz wyjść z domu, kiedy chcesz, a inaczej, gdy cię w nim zamkną jak w więzieniu.

To jak spędzałaś czas w swoim więzieniu?

Od dłuższego czasu ostro trenuję z Chodakowską.

Czyli właścicielka najwęższej talii wśród aktorek Bagateli po prostu zaleca wycisk?

E tam wycisk. Wystarczy zwyczajny trening sześć razy w tygodniu. Ja lubię ćwiczyć z Chodakowską, bo ona jest po prostu skuteczna. Polecam dostęp premium do treningów z nią oraz BeActive Tv. Codziennie Chodakowska prowadzi też na Instagramie treningi na żywo.

A ten sport to dla Ciebie bardziej obowiązek czy przyjemność?

Zdecydowanie to drugie, choć patrząc na moje zaangażowanie, myślę, że się od tego trochę uzależniłam. Bardzo dobrze się czuję po takiej codziennej dawce sportu. Jestem w stanie się zmobilizować do działania o każdej porze dnia i nocy.

A co poza sportem wypełnia Ci teraz czas, kiedy nie chodzisz do teatru?

Wykupiłam sobie dostęp do Netflixa i wciągnęłam się w seriale. Z powodu Domu z papieru wręcz oszalałam. A szczególnie na punkcie boskiego Rio (śmiech). Ten serial i okoliczności jego powstania to też świetna opowieść o aktorstwie, które przerasta oczekiwania samych grających. Cudowne jest to, jak sława zaskoczyła tych hiszpańskich aktorów. Cały świat szaleje i słusznie, bo serial jest doskonały.

W Bagateli grasz w wielu komediach, których tematem albo istotnym wątkiem są relacje damsko-męskie. Jak wiele jest prawdy o ludziach i uczuciach w tych farsowych odsłonach miłości?

Relacje w komediach są oczywiście bardzo przerysowane i wypaczone. Ale ekstremalna parodia, wyśmianie tych ludzkich przywar, które na to zasługują, skłaniają do myślenia. Czasami jest to śmiech przez łzy. Samo życie wydaje mi się mniej przewidywalne. Historie miłosne w życiu są zwykle tym sto pierwszym scenariuszem, a my wymyśliliśmy ich wcześniej sto. Tym, co pokazują komedie, jest pewna wiedza, że relacje wszystkich ludzi są niedoskonałe.

To czym jest doskonała miłość?

Siła miłości tkwi w jej niedoskonałości (śmiech). Ja jestem niewyobrażalnie niepoprawną romantyczką. Mam to po tacie, który jest chodzącym sercem. Tata dobrze się dobrał z mamą, bo ona jest z kolei rozumem. I dzięki temu ich związek jest udany. Uzupełniają się i dzięki temu mogą złapać w swojej relacji równowagę, która jest podstawą dobrego małżeństwa. Niemniej jednak nie oznacza to, że jest spokojnie i bez kłótni (śmiech). Życie niestety nie jest łaskawe dla ludzi-serc, bo łatwo jest podciąć im skrzydła. I okazuje się, że moje życie, które chciałabym, aby wyglądało jak amerykańska komedia romantyczna, w efekcie jest zupełnie inne, dużo trudniejsze. Szczerze mówiąc, myślę, że nie istnieje coś takiego, jak miłość idealna,  pomimo tego, że jestem niepoprawna romantyczką. Akceptacja takiego stanu rzeczy pozwala na mniejsze rozczarowania. Poza wszystkim też, sądzę, że trzeba mieć cholernie dużo odwagi, żeby kochać.

A uważasz za prawdziwe powiedzenie, że „jak się ma miękkie serce, to trzeba mieć twardą…”?

Tak i na szczęście ja mam twardą – nie tylko dlatego, że jest umięśniona (śmiech), ale też dlatego, że jestem silną kobietą. U nas to rodzinne. Siostra, mama, babcia – to opoki naszej rodziny. Silne, ale dobre i emocjonalne. Takie kobiety kocham najbardziej.

A którą rolę żeńską byś sobie zagrała w Bagateli?

Pomoc domową.

Bo?

Bo to główna rola (śmiech). Zagrałabym sobie też Boeinga…, bo gram tam z Kościukiem, a uwielbiam z nim grać, choć to czasem bardzo trudne, bo się gotujemy. I choć takie „gotowanie się na siebie” jest twórcze, to czasem ciężko to znieść osobom trzecim.

A za pracą z kim jeszcze tęsknisz?

Lubię pracować z Eweliną Starejki, Anną Rokitą, Markiem Kałużyńskim, ale teraz jest tak, że zagrałabym nawet Mayday, w którym na scenie jestem niecałą minutę. Brakuje mi wyjścia z domu do czegoś, do jakiejś pracy, której efektem są emocje widzów.

Teraz miałaś okazje wziąć udział w internetowym czytaniu Ich czworo Zapolskiej w reż. G. Castellanosa. Cieszyła Cię ta produkcja?

Bardzo. Choć dała tak naprawdę minimalny zastrzyk energii. Wolałabym musieć iść do teatru, ale udało się spotkać twórczo z zespołem i to jest cenne. Ale samo wyjście z domu zaczęłam traktować za każdym razem jak przygodę. Idąc do Żabki, maluję się i myślę „Ahoj przygodo!” (śmiech). A mówiąc serio – bardzo brakuje mi kontaktów z widzami, tej energii między sceną a publicznością.

A gdybyś miała pomarzyć jeszcze więcej – masz jakąś rolę, którą chciałabyś zagrać?

Bardzo lubię farsy i jako że jestem aktorką komediową, najwięcej ról dostaję takich. Ale zagrałabym sobie Szekspira. Oczywiście najchętniej Julię, bo to marzenie każdej aktorki. Tyle, że to musiałaby być jakaś odważna koncepcja reżyserska, bo obawiam się, że do klasycznego ujęcia jestem nieco za stara (śmiech).

A jest jakiś reżyser, z którym chciałabyś zagrać?

Podążę za marzeniami Michała Kościuka i chętnie zagram razem z nim u Tarantino. A poważnie rzecz biorąc, chciałabym spróbować pracy z Ingmarem Villqistem, bo nie miałam okazji, a znam jego realizacje w naszym teatrze i opinie kolegów. Lubię też pracować z Maciejem Wojtyszką. Miałam okazję poznać go w pracy przy Czego nie widać u nas.

A z kimś, kto u nas jeszcze nie pracował?

Z Agnieszką Glińską. Podoba mi się jej język, sposób obrazowania.

A o czym marzysz?

No o piaseczku. Może nie nad Bałtykiem, bo to nie moja bajka. Pociągają mnie kraje egzotyczne. Poza tym, gdy byłam w Indonezji, poznałam smak surfingu. Marzy mi się kolejny level, tj. kitesurfing. Ponadto, tęsknię za ukochaną Hiszpanią, a w szczególności za Malagą i Andaluzją. O Andaluzji mogłabym już napisać doktorat – tak kocham to miejsce. Czekam, aż przyjdzie moment, kiedy się da zaplanować wakacje, kiedy nas otworzą.

A zamknięcie których miejsc, poza granicami i teatrem, odczułaś równie dotkliwie?

Knajp (śmiech). Uwielbiam spotkania z ludźmi, jestem towarzyska. Dzięki knajpom poznałam wspaniałych ludzi, z nietypowymi pasjami, itp. Nie brakuje mi fryzjera, bo mam naturalne włosy. Kupiłam sobie też rower i odkrywam uroki jeżdżenia po polu.

A jakie przesłanie masz dla naszych widzów?

Nie zapominajcie o kulturze, bo bez niej byśmy nie przeżyli. I może rząd w to nie wierzy, ale my wszyscy (artyści i odbiorcy) wiemy, że właśnie dzięki kulturze udało nam się przetrwać najgorsze momenty podczas pandemii.

Dziękuję za rozmowę.

Z Małgorzatą Verą Piskorz rozmawiała Patrycja Babicka.

„Zamknęli wszystkie baseny, a ja jestem syreną” – rozmowa z Izą Kubrak

Czy to prawda, że najchętniej spędzałabyś kwarantannę w Skandynawii?

O taaak (śmiech). Skąd to wiesz? To prawda, jestem bardzo skandynawska. Odkąd pierwszy raz zwiedzałam jako nastolatka Skandynawię, zakochałam się w niej na zawsze. Naszą rodzinną pasją jest żeglowanie, żeglujemy także na morzu. Właśnie podczas jednej z takich wypraw miałam okazję poznać bliżej te cudowne kraje, miasta, porty. Zakochałam się w skandynawskiej czystości, prostocie. Z czasem do tej fascynacji doszły też literatura i film. Pokochałam światy, w których tak wiele, jeśli nie wszystko, dzieje się pod powierzchnią, w niewidocznym na pierwszy rzut oka planie. Pamiętam, jak na studiach mój nauczyciel, a teraz też kolega z teatru, Wojtek Leonowicz, zaproponował nam Sceny z życia małżeńskiego Ingmara Bergmana i absolutnie przepadłam po przeczytaniu tego dramatu. Zaczęłam czytać i oglądać wtedy wszystkie wytwory wielkiego umysłu Bergmana. I trwam przy mej Skandynawii sercem od lat.

Kochasz morze i otwarte przestrzenie. Kwarantanna musi być dla Ciebie koszmarem?

Jest fatalnie. Zamknęli wszystkie baseny, a ja z natury jestem syreną (śmiech). To jest podwójnie okropne, bo właśnie teraz znalazłabym czas na częstsze pływanie. A tu nic z tego. Co więcej, to niejedyne źródło moich cierpień. Prawdopodobnie nie zrealizujemy też naszego planu na kolejną rodzinną wyprawę. Planowaliśmy przepłynąć barką kanały Alzacji i Lotaryngii. W tej sytuacji pewnie się nie uda.

To jak spędzasz teraz czas?

Nieustannie między kuchnią a sprzątaniem i czynnościami domowymi. Rozwiązuję łamigłówki, gry logiczne, sudoku. Ufarbowałam sobie też na różowo włosy, bo zawsze chciałam sprawdzić, jak będę wyglądać, ale jakoś zawodowe okoliczności temu nie sprzyjały. Dużo czasu poświęcam również na aktywność fizyczną. Także na zewnątrz, w ogrodzie, gdyż mam taką możliwość. Całą pandemię spędzam wszak w  domu rodzinnym. Gdy tylko zaczęło się to wszystko, mama spytała mnie, czy nie wolę być w otoczeniu bliskich. I oczywiście wolałam. Dlatego opuściłam na ten czas moje jednoosobowe gospodarstwo, które uprawiam na 30 metrach i przeniosłam się do rodziców. To był dobry pomysł, ale przez to nie prowadzę życia takiego, jakie ma wielu moich znajomych, którzy mówią: „Leżę w łóżku do 13:00, a od 11:00 piję wino” (śmiech). U nas jest normalnie i właściwie tak, jak było wcześniej. Odkąd pamiętam moi rodzice pracują w domu, więc wstajemy i działamy. Jest jak dawniej. Choć bardzo kocham swoją rodzinę, na dłuższą metę życie bez teatru, kontaktów z ludźmi, bez muzyki, czułabym się nieszczęśliwa.

A zabrałaś do rodziców instrumenty i komponujesz?

Piszę. Oczywiście nikomu nigdy tego nie pokażę (śmiech). Od dawna piszę, ale póki co nie dzielę się tym ze światem. Czuję, że czas na to sam nadejdzie. Ale muszę też powiedzieć, że przez jakiś czas odczuwałam twórczą niemoc, zniechęcenie do działania, robienia. Gdy w pierwszych dniach pandemii, Internet zalało tsunami wszelkich form twórczej ekspresji, poczułam się zmęczona. Przywiozłam sobie do rodziców ukulele, mam tu pianino, gitarę, swój wielki zeszyt z piosenkami… Ale siedziałam i nic. Czułam się bezpłodna artystycznie. Może przez to internetowe szaleństwo poczułam tę niemoc. Obejrzałam też jeden spektakl w Internecie i wiem, że nie kupuję teatru online. Dla mnie teatr jest spotkaniem z żywym człowiekiem, nie z jego awatarem w Sieci. Do tego w Internecie pojawiło się bardzo dużo filmików, które może opierają się na ciekawym koncepcie, ale jakość nagrania jest tak niska, że nie odnajduję przyjemności w oglądaniu tego.

Kryzys twórczy w końcu minął?

Tak, pewnie za sprawą mojej mamy, która kilka miesięcy temu zaczęła uczyć się baletu i w czasie pandemii regularnie zamyka się w pokoju, odbywa lekcje tańca przez Internet i trenuje. Pomyślałam, że nie mogę w tym czasie siedzieć na kanapie. Więc poświęcam czas na sport i jak wspominałam – piszę, choć nie wiem, czy kryzys mi minął do końca. W każdym razie w pisaniu odnajduję przyjemność.

A jaką metodą piszesz teksty?

Mam taki duży zeszyt, spisuję w nim przemyślenia, ale czasem jest to jakieś złapane w locie zdanie, pojedyncza myśl. Zapisuję ją, potem inną. Z czasem okazuje się, że da się to połączyć w dwuwers piosenki. To moje pisanie ma też dla mnie funkcję terapeutyczną, kojącą. Najczęściej punktem wyjścia do pisania jest dla mnie moje własne wnętrze, to co aktualnie czuję i przeżywam, a w pandemii mam poczucie, że czuję jeszcze więcej niż wcześniej.  Może dlatego, że mam mnóstwo czasu na rozmyślanie, rozgrzebywanie starych ran, czucie różnych emocji, a nie mam na nie ujścia, bo nie wychodzę na scenę, bo nie pracuję i to wszystko zaczyna się kumulować w głowie i w sercu. Więc powstają piosenki. I to działa uspokajająco.

W czasie pandemii czytałaś młodym odbiorcom Bagateli książkę. Ile jest w Izie Kubrak z Ani z Zielonego Wzgórza?

Miałam problem z tym czytaniem, bo o ile lubię pracę z głosem, o tyle ten tekst był bardzo archaiczny. Lubię historię, bohaterów, ale męczył mnie język tej książki. Z samej Ani mam za to niepohamowaną wyobraźnię. Często w nią uciekam. Uwielbiam wyobrażać sobie, marzyć i śnić. Od zawsze śnię bardzo dużo i intensywnie. Chętnie oddałabym się kiedyś w ręce naukowców, żeby zbadali we mnie tę tajemniczą skarbnicę snów. Poza tym z Ani z Zielonego Wzgórza już nic nie mam.

A czy Iza Kubrak zakochałaby się w Gilbercie?

Niestety, pewnie tak (śmiech). Mam skłonność do zakochiwania się w takich łobuziakach z temperamentem. Ale i tak musiałaby się ostatecznie bardzo postarać, bo jestem bardzo wymagająca. Mam duże oczekiwania nie tylko w stosunku do mężczyzn – bo to brzmiałoby strasznie – ale w ogóle do życia i do siebie.

A za czym tęsknisz?

Za teatrem, spotkaniami. Za różnorodnością w życiu, którą daje mi praca zawodowa. Czy za czymś szczególnie, to nie powiedziałabym, bo każda próba jest inna, każdy spektakl dotyka innych obszarów duszy i tematów do rozważań, praca z różnymi reżyserami daje możliwość poszerzania spektrum spojrzenia. W życiu aktora fajne jest to, że dziś może zagrać farsę, jutro coś poważnego. Zagrałabym dziś cokolwiek, naprawdę. Choć z rozrzewnieniem wspominam pracę z Klaudią Hartung-Wójciak nad „Żydem” z Wesela, bo ta współpraca była wyjątkowa i realizowana w fajnym zespole. Zagrałabym chętnie też „Czego nie widać” – farsę w reż. Macieja Wojtyszki. To trudna praca, ale ja jestem zachwycona. Dołączyłam do obsady tego spektaklu dopiero rok temu, wiec nie uczestniczyłam w całym procesie twórczym, ale uwielbiam ten rodzaj czujności i precyzji, którego wymaga granie tego spektaklu. 

To spektakl misternie utkany i grany niemal na partyturze. Bez problemu weszłaś w tę strukturę?

O dziwo tak! Ale dostałam miesiąc wcześniej informację, że mam dołączyć, więc starałam się nauczyć tego na sucho. Potem miałam chyba trzy próby tylko, więc pierwsze spektakle były dla mnie jak jazda bez trzymanki. Ale się udało i jest coraz lepiej. Podoba mi się praca przy tym, bo to wspaniały trening warsztatu aktorskiego, wymagający skupienia i precyzji.

Zajmujesz się też fotografią. Jakie robisz teraz zdjęcia?

Tak, oczywiście robię zdjęcia. Jako że niespecjalnie mam teraz modeli, bo siedzimy pozamykani w domach, to robię zdjęcia sobie. Brzmi egocentrycznie, ale autoportret to naprawdę niełatwa sztuka, więc próbuję wykorzystać trochę czasu na podszkolenie się właśnie w tej materii. A ponadto, jak zwykle, nie rozstaję się ze swoimi wszelkimi analogami (a trochę ich mam) i na kliszach dokumentuję różne sytuacje i zdarzenia, czyli w sumie bez zmian – robiłam to przed pandemia, robię nadal i robić będę. Niektórzy mają pozapychane rolki w aparacie swojego telefonu zdjęciami z podróży, życia, robią kilkanaście podobnych zdjęć a potem tak naprawdę niczemu one nie służą poza zapełnianiem pamięci telefonu. Praca z negatywami pozwala naprawdę docenić dany moment, spotkanie, zdarzenie które wybieramy, żeby nacisnąć spust migawki. No i klimat tych zdjęć jest niepowtarzalny. Uwielbiam współczesne technologie fotograficzne. Nasze telefony i aparaty robią teraz wspaniałe zdjęcia, ostre jak żyleta, piękne, w kolorach itp. Dużo pracuję też techniką cyfrową, ale uwielbiam wszelkie analogowe niedoskonałości – trochę ziarna, nieostrości, no i tę ekscytację, kiedy nareszcie wywołasz film i po raz pierwszy zobaczysz, co wyszło i czy w ogóle cokolwiek wyszło. Dla mnie to jest magia. Kocham patrzeć na świat przez obiektyw aparatu. Gdyby aktorstwo przestało istnieć, to poświęciłabym się fotografii w stu procentach.

A gdybyś mogła sobie wybrać reżysera marzeń, z którym chciałabyś współpracować, kto by to był?

Czytałam rozmowę z Michałem Kościukiem i oczywiście, podobnie jak on, nie odmówię współpracy ani Sorrentino, ani Tarantino (śmiech). Chętnie też zagram u Smarzowskiego. Ale wiesz, mam taką naturę, że po prostu przyjmuję to, co mam aktualnie dane. Żyję bardziej tu i teraz. Nie myślę, co bym chciała grać i u kogo. Dlatego mówiąc serio, ucieszę się podobnie, jak przyjdzie do mnie Haneke czy też jak przyjdzie Maciek Sajur, który może kiedyś skończy pisać scenariusz serialu z rolą dla mnie (śmiech).

A jakie masz przesłanie dla naszych widzów?

Będzie dobrze i kochajmy się wszyscy. Dopóki się kochamy i szanujemy, jest nadzieja na wszystko. Nawet na to, że nadejdzie kiedyś czas, że rząd będzie wspierał kulturę.

Dziękuję za rozmowę.

Z Izą Kubrak rozmawiała Patrycja Babicka.

„Chodzimy na czworakach, ryczymy na siebie…” – rozmowa z Lidią Olszak

Teatr to teraz miejsce, za którym tęsknisz czy od którego odpoczywasz?

Przez pierwsze dni, może tygodnie odpoczywałam. Myślę, że moi koledzy mieli podobnie. Teraz jest już inaczej. Jak się nagle jest pozbawionym tego, co się kocha robić, to tęsknota jest ogromna.

Za którą rolą tęsknisz najbardziej?

Za Wandą. Nie tylko dlatego, że „Ostatnie 300 metrów”  to mój ukochany monodram. Dzięki tej przygodzie całkowicie odmieniło się moje życie. Wcześniej mieszkałam na dwa domy – w Krakowie dom i rodzina, w Lublinie praca. Pomysł na to, by wziąć udział w „Giełdzie Teatralnej” i zaprezentować czytanie twojego i Magdy Zarębskiej-Węgrzyn tekstu okazał się kamieniem milowym w moim życiu i w zawodowej karierze. Dzięki tej roli dostałam etat w Krakowie.

Musiałaś zmierzyć się z obcymi Ci problemami postaci. Odbyta w ten sposób praca pomaga radzić sobie z problemami aktualnej codzienności?

Myślę, że jest odwrotnie. To doświadczenia życiowe wpływają na role, które tworzę. Moje osobiste przeżycia oddziałują na to, jaką postać kreuję oraz w jaki sposób to robię. Sądzę, że żeby zbudować ją wielowymiarowo, głęboko, trzeba mieć z czego czerpać. Aktor nie ma tego od razu. Trzeba wiele ról, zanim się stworzy taką postać, z której można się czuć dumnym. Ale też nie chodzi o to, że doświadczenia aktora muszą być podobne jeden do jeden. Gdy zaczynałam przygodę z rolą Wandy Rutkiewicz, bałam się, bo „co ja wiedziałam o górach”? No ale okazuje się, że nie trzeba zabić człowieka, żeby zagrać dobrze mordercę.

A czy aktorska umiejętność odnajdywania się w różnych światach pozwala szybciej adaptować się do nowych warunków?

Znów odwrotnie to u mnie działa. Uważam, że wyobraźnia, która rzeczywiście jest ważna w naszym zawodzie, w takich sytuacjach przeszkadza. Wyprojektowałam sobie tyle czarnych scenariuszy w związku z pandemią, że nawet nie chcę do nich wracać. Na szczęście mam rodzinę, ponieważ nie wyobrażam sobie obecnej sytuacji osób żyjących samotnie. Myślę o ich depresji, odosobnieniu. Mnie przed roztrząsaniem tego, co się dzieje dokoła i co generuje lęki, broni konieczność wstania o świcie, by nakarmić dziecko, by się nim zająć, ugotować obiad. Codzienność mnie ratuje. Ale ona nie jest wystarczająca. Brakuje mi sceny, a najbardziej tego uczucia szczęścia po zagranym spektaklu.

Jak zmieniła się Twoja codzienność?

Nie zmieniła się poza tym, że nie jest przeplatana tymi chwilami mojego szczęścia na scenie.

Czyli pandemia odebrała Ci sam miód?

Tak, odskocznię, która jest moim ujściem i generuje inne emocje niż te pochodzące z życia rodzinnego. Nie wiem, czy powinnam tak mówić, ale mój zawód pozwala mi nie zwariować (śmiech). Każdy lepiej się czuje, jak może wyjść z domu i zająć się pracą zawodową. Więc jeśli nie wrócimy do teatru, to się przebranżowię.

To ciekawe, że wielu artystów zaczęło się zastanawiać nad alternatywnymi zawodami. To kim byś była w świecie bez kultury?

Hmm, jestem też zawodową tancerką, ale to też odpada, bo to nadal kultura. A mama zawsze powtarzała: „Bądź sobie tą artystką, ale miej jakiś plan b” (śmiech). Ale biorąc pytanie na poważnie, myślę, że mogłabym zostać nauczycielką, właśnie jak moja mama. Jestem pragmatyczna, więc dałabym radę uprawiać inny zawód niż dotąd. Dzieci mnie lubią. Dobrze się dogadujemy. Mogłabym je uczyć np. starej, zapomnianej sztuki aktorstwa. Ale cierpiałabym z dala od prawdziwego teatru.

Aby zaistniał teatr, wystarczy aktor i widz. Produkowałabyś sobie taki mini teatr w świecie, w którym przestałby istnieć?

Taki teatr to codziennie odstawiam. Bawimy się z Jagódką w Króla Lwa. Bo aktualnie przeżywamy fascynację tym filmem. Mnie też to porywa i wzrusza. Zwłaszcza ścieżka dźwiękowa. Więc tak – na co dzień jestem Simbą albo Mufasą, a moja córka Skazą i tak nam leci czas. Chodzimy na czworakach, ryczymy na siebie…

A pieczesz, oglądasz filmy katastroficzne i masz jakieś nowe, odjechane hobby?

Oczywiście piekę. Ale nie chleby, tylko ciasta. Z galaretką, z serem, z czekoladą, z budyniem, babeczki, szarlotki. Do wyboru, do koloru. Filmy oczywiście też oglądam. Z katastroficznych to tylko przyrodnicze, gdyż moje dziecko interesuje się teraz naturą. Niestety, nie wiem, dlaczego, ale najbardziej fascynują ją węże, które pożerają inne zwierzęta. Dlatego oglądamy i szukamy odpowiedzi na pytanie, skąd takie fascynacje. A jeśli chodzi o nowe hobby, to nie mam. Zazdroszczę kolegom, którzy teraz robią tyle nowych rzeczy. Mi ledwo starcza czasu na pielęgnowanie domowego ogniska. Ale to może dlatego, że ja siedzę w domu, a mój mąż pracuje. Całe szczęście ma inny zawód i to taki, który nie został na razie dotknięty skutkami pandemii.

Zdradzisz, jaki to zawód?

Naukowiec, doktor nauk technicznych. Czekaj. Nauczyłam się tego na pamięć, na potrzeby takich pytań (śmiech): pracuje w Sieci Badawczej Łukasiewicz w Instytucie Badawczo-Naukowym. Specjalizuje się w inżynierii materiałowej. Prowadzi analizy na mikroskopach elektronowych. Więc to musi być coś bardzo poważnego. M.in. uczestniczył w projektowaniu materiałów budowlanych na przyszłą elektrownię atomową. To są na pewno bardzo, bardzo fascynujące kwestie.

Rozmawiacie o tym wieczorami przy winie?

Szczęśliwie nie (śmiech). Mój mąż mimo tego, że jest inżynierem, ma bardzo artystyczną duszę. Robi przepiękne zdjęcia, uwielbia podróżować, a także gra na gitarze. Także nasze wieczory i domowe randki to czas, kiedy wspólnie śpiewamy, komponujemy. Cudownie spędza się czas z moim mężem.

Czuję, że Mikołaj chętnie będzie szerował ten wywiad.

Może (śmiech), ale to wszystko prawda. Mam wspaniałą rodzinę. I to jest niezmienne.

A w otoczeniu coś się zmieniło?

Liczę na to, że tak się stanie. Że się wszyscy zatrzymamy, by pomyśleć nad sobą. Bo wcześniej dookoła wszędzie tylko spory i waśnie. A teraz jest czas na autorefleksję, na to, by docenić wartość rodziny i bliskich. Niby zawsze to robiłam, ale teraz bardziej dbam o to, by zażegnywać nieistotne spory. Bardziej cieszę się każdym dniem.

A czujesz, że system Cię wspiera?

Mam pracę i dostaję podstawowe pieniądze, więc małe wsparcie jest, ale mam też wewnętrzną niezgodę na pomijanie artystów w programach wsparcia przez państwo. Przedsiębiorcy dostają bezzwrotne dofinansowania. A artyści mogą co najwyżej wziąć udział w jakichś projektach, gdzie muszą się wykazać, wymyślić coś szybko, czekać aż ktoś to oceni i dopiero w takich okolicznościach rodzi się dla nich szansa na dodatkowe środki na życie. Boli mnie to, bo bez sztuki, kultury życie wszystkich ludzi byłoby uboższe, gorsze, niemożliwe. Kultura jest głównym filarem naszej emocjonalności, człowieczeństwa. W czasie wojny funkcjonowały podziemne szkoły, dzięki którym przetrwała znajomość literatury, poezji, gdzie pod karą śmierci dbano by przetrwało piękno języka polskiego. Dlaczego to robiono? Bo wierzono, że kultura jest tym, co kształtuje w nas pierwiastek ludzki, duszę w człowieku. Myślę, że kultura w takich czasach jak teraz powinna być wezwana do działania, do wspierania ludzi. Jesteśmy. Czekamy.

To mogłoby być Twoje przesłanie do widzów.

Tak, ale z naciskiem na to, że do zobaczenia już zaraz, że wrócimy do was widzowie, bo bez was nie istniejemy. Wasze brawa po spektaklu, czy w trakcie – wasze kaszlnięcia, kichania, łzy, niezgoda, bunt, sarkazm, wychodzenia z sali – to są rzeczy, za którymi nie tylko zwyczajnie tęsknię, ale także dzięki którym się rozwijam. Dziękuję.

Dziękuję za rozmowę.

Z Lidią Olszak rozmawiała Patrycja Babicka.

 

 

„Tęsknię za lobotomią w Bagateli” – rozmowa z Michałem Kościukiem

Wyobraź sobie, że jesteś współlokatorem Michała Kościuka. Jak go teraz widzisz?

Przede wszystkim widzę, że się ze sobą nie nudzi. Brakuje mu wyjść do kina i teatru, bo to jego ulubione formy aktywności, ale nie podupadł psychicznie w czasach zarazy.

To jak wygląda Twój dzień?

Zacznijmy od tego, że późno wstaję. Budzę się przed południem, bo potrafię kończyć dzień nad ranem. Wypijam dwie kawy, odpalam papierosa i zasiadam do Play Station. Grywam najchętniej w strzelanki, choć nie chodzi mi w tym o przyjemność zabijania, tylko o ćwiczenie zręczności i refleksu. Te z kolei przydają mi się do trenowania tenisa, za którym bardzo tęsknię. Po sesji Play Station sięgam po książkę. Aktualnie przerzuciłem się na kryminały, ale to nie jest w standardzie. Zwykle czytam na raz po kilka książek, ale są to przeważnie biografie.

Co polecasz?

Ostatnio zachwyciła mnie autobiografia Ryszarda Horowitza, ukazująca rzeczywistość od piekła Auschwitz do wspaniałej, twórczej ekspresji w jego fotografiach i pracach wizualnych. Ale teraz postanowiłem przerzucić się na książki, które przenoszą w inny świat na sam czas czytania. Mam ochotę na jeszcze trochę rozrywki, więc Chmielarz, Bonda…

Czyli gry i książki codziennie. Co dalej?

Zdarza mi się często, że nagle wskakuję na rower i jadę przed siebie. A jak nie można było wychodzić to biegałem jak dureń po mieszkaniu. Teraz czasem też to robię. Z przyzwyczajenia pewnie. Jogging po pokojach, skaczę, robię pajacyki. Dobrze, że nikt tego nie widzi (śmiech). Oglądam też teatr online. Ostatnio oglądałem Antoniusza i Kleopatrę z National Theatre w Londynie. Wspaniałe aktorstwo. Z polskich teatrów to Śmierć i dziewczyna z TR Warszawa. No i tak wygląda dzień, a gdy wybija północ, zaczynam oglądać Netflixa lub HBO.

Z czego się można tam pośmiać?

Polecam seriale Great News,  Unbreakable Kimmy Schmidt na Netflixie i Co robimy w ukryciu na HBO.

A ty co robisz w ukryciu?

(śmiech) Większości tego, co robię w ukryciu nie zdradzę, ale mogę powiedzieć, że zacząłem rozmyślać. To pewnie zasługa ciszy dokoła. Cisza na krakowskim Kazimierzu to rzadkość, zwykle słychać miasto i ludzi do rana, a teraz często nie ma żadnych dźwięków. Leżę wtedy w ciszy i myślę. Zaczęły mi się też śnić dziwne rzeczy. Ostatnio śniło mi się, że byłem w Ameryce i musiałem wybrać, czy chcę należeć do gangu Latynosów czy Afroamerykanów. Wybrałem tych drugich. Nie mam pojęcia dlaczego. Śnią mi się też podróże. Bardzo tęsknię za wodą, za morzem. Włączam sobie czasem Travel Channel, żeby pooglądać, jak to było w świecie, w którym można było pojechać, gdzie się chce.

A gdyby tylko dla Ciebie otwarto granice i mógłbyś wybrać dowolne miejsce, w które mógłbyś się przenieść, to co byś wybrał?

Tęsknię za plażą, ale pierwsze skojarzenie to Nowy Jork. Chciałbym pospacerować po pustym Nowym Jorku. Oglądałem dziś – zdaje się nawet na FB – film Nowy Jork z 1911 roku. Podkoloryzowany, ale patrzyłem jak zaczarowany. Taki to miało klimat. Ale po tym Nowym Jorku od razu poleciałbym gdzieś, gdzie jest woda. Uwielbiam gapić się w fale. To dla mnie forma medytacji. Miejsce do rozmyślań.

No właśnie, wspomniałeś, że więcej rozmyślasz. O czym?

Jako że nie mam jeszcze rodziny, zacząłem myśleć właśnie o tym. I nie chodzi o to, że czuję się samotny. To są takie projekcje bardziej, na zasadzie „co by było, gdyby…”.

Trzeba było aż pandemii, żebyś zapragnął rodziny?

Cóż… Wcześniej w moim życiu bardzo dużo się działo w ciągu dnia, tygodnia. Teatr jest angażujący. Do tego serial, życie towarzyskie, podróże. Nie było kiedy się zatrzymać. To się stało teraz.

Odbyłeś jakieś randki online?

Jedną, w komentarzach i w rozmowie na Instagramie, z obietnicą spotkania w realu. Muszę się przyznać, że ja jestem nieśmiałym typem. Nie bardzo bryluję w tym świecie randkowym.

A marzy Ci się fryzjer?

Czasem tak. Gdy patrzę w lustro, mam ochotę ogolić się na łyso. Na razie się powstrzymuję.

O pieczenie chlebów Cię nie podejrzewam, ale masz jakieś nowe umiejętności kulinarne?

Nauczyłem się robić sałatkę jarzynową, co przez całe życie wydawało mi się jakimś tajemnym, niemożliwym do wykonania przedsięwzięciem. Ale musiałem spędzić święta sam, więc wziąłem się porządnie za naukę z mamą na telefonie i wyszło. No i nauczyłem się robić tarte buraczki.

W sensie nauczyłeś się używać tarki?

No buraczki trzeba najpierw ugotować (śmiech). I to właściwie tyle z kuchennych zdolności.

To co ty jesz?

Paczki od rodziców. Uwielbiam. Schabowe, mielone, pierogi, ryba po grecku…

A uczestniczyłeś w jakimś nielegalnym zgromadzeniu?

Oczywiście. Zdarzało się, że nawet z tobą (śmiech). Bycie człowiekiem niestadnym nie może równać się ze zgodą na całkowitą samotność. Zwariowałbym, gdyby nie możliwość spotkania się z niektórymi przyjaciółmi. Bardzo lubię spędzać czas z rodziną Ani Rokity, z którą się przyjaźnię i która blisko mieszka. Zwłaszcza słuchać jej partnera, który jest mądrym człowiekiem. Lubię w nim to, że tak zręcznie przeskakuje z rozmów o szympansach na Immanuela Kanta (śmiech). I jak wiesz, sporo gadamy o teatrze.

Za którą swoją rolą najbardziej tęsknisz? Co byś chciał zagrać jak najszybciej?

Lot nad kukułczym gniazdem, Noc Helvera i Oblężenie. Zwłaszcza ostatni spektakl jest tak aktualny, że powinniśmy go zagrać. Przypomina mi obecny klimat polityczny. „Na kolanach, w błocie, przed nami będziecie…” i takie klimaty. Noc Helvera zagrałbym z uwagi na to, że uwielbiam grać z Anią Rokitą. A Lot… mógłbym mieć codziennie. Mam go we krwi. Z komedii brakuje mi Ryzykownej forsy.

A teorie spiskowe? Uwierzyłeś ostatnio w jakieś?

Tak. Zaczynam wierzyć, że jednak nie było lądowania na księżycu. Pojawiła się we mnie ostatnio taka właśnie wątpliwość, jak obejrzałem jakiś dokument, w którym opowiadano, że to lądowanie odbyło się w wielkim, specjalnie zbudowanym studio w Hollywood. Ale nie wierzę, że Chińczycy zatruli nietoperza, żeby upadła światowa gospodarka. Tak daleko mnie nie ponosi.

Ale wiesz przecież z „własnego doświadczenia”, że można wylądować na księżycu za pomocą lobotomii?

(śmiech) Tak. Marzę o tym, żeby zagrać Lot nad kukułczym gniazdem także z powodu tego fragmentu. Uwielbiam to lądowanie na księżycu, mimo że nie ma mnie wtedy na scenie. Można powiedzieć zatem, że tęsknię za lobotomią w Bagateli (śmiech). Tęsknię też za ludźmi. Za pracą z Gośką Piskorz, Lidką Olszak, Eweliną Starejki, Asią Jaworską i Pawłem Sanakiewiczem.

 A co byś chciał, aby się wydarzyło w Bagateli już po pandemii?

Marzę o tym, by pracować z dobrymi reżyserami. Chciałbym, aby wrócili Ingmar Villqist i Maciek Sobociński. Sobociński w Bagateli wyreżyserował Otella i Hamleta, w których grałem. Lubię, jak Maciek zaczyna budować sztukę już na poziomie czytania scenariusza. Wspaniale nadpisuje didaskalia. Na samym etapie czytania jest to już uczestnictwo w czymś magicznym. Bardzo mi się podoba, jak wizualizuje teksty i dobiera muzykę do spektaklu.

A z kim chciałbyś pracować, z kim jeszcze tego nie robiłeś?

Z Moniką Strzępką i Pawłem Demirskim, bo lubię ich sposób opowiadania historii – niby taki chaotyczny, a klarowny w przekazie. Z Jędrzejem Piaskowskim zapragnąłem popracować, od kiedy zobaczyłem jego lubelskie „Trzy siostry”. Pięknie operuje formą, ma świetne poczucie humoru, smaku. Chciałbym też spotkać się w pracy z Grzegorzem Wiśniewskim. Jest kontrowersyjnym reżyserem, ale spektakle robi genialne. A z filmowych, to mam tak, że gdyby Sorrentino, Tarantino albo Haneke zaproponowali mi rolę,  rzuciłbym wszystko i poszedł.

To zanim pójdziesz, powiedz coś od siebie naszym widzom.

Jak to się wszystko skończy, to się spotkamy. Wiem, że tęsknicie, tak samo jak my. Pandemia pokazała, że bez kultury nie wytrzymamy. A że kultura musi mieć wykonawcę i odbiorcę, to jesteśmy sobie nawzajem potrzebni.

Dziękuję za rozmowę.

Z Michałem Kościukiem rozmawiała Patrycja Babicka.

„Zaliczyłam miłość od pierwszego wejrzenia” – rozmowa z Natalią Hodurek

Ledwo  zaczęłaś karierę na scenie, a tu pandemia. Tęsknisz czy cieszysz się z wolnego czasu?

Natalia Hodurek: Nie no tęsknię, choć przez ostatnie pół roku, tuż przed pandemią, nie miałam w pracy ani dnia wolnego. Od września grałam w trzech nowych spektaklach Bagateli. Do tego doszły liczne dublury. Byłam szczęśliwa, że tyle się dzieje, ale też trochę marzyłam o urlopie. Dlatego na samym początku pandemii, ucieszyłam się, że będę mogła wreszcie odpocząć. Dwa pierwsze tygodnie leżałam w łóżku, jadłam, oglądałam filmy, czytałam książki i było cudownie. Ale teraz już mnie roznosi.

„Życie jest snem”, „Żyd z wesela”, „Dialogi polskie” – to produkcje Teatru Bagatela, w których ostatnio brałaś udział. Za którą tęsknisz najbardziej?

NH: Za „Żydem”. To była pierwsza praca, w której tak dobrze pracowało mi się z reżyserem, z Klaudią Hartung-Wójciak.

Na czym polegała ta cudowność?

NH: Na bezpieczeństwie, zaufaniu, dużym komforcie. Czułam, że Klaudia wie, czego chce i w mądry sposób nas po tym prowadzi. Nie było ani chwili, że poczułam się zagubiona, co czasem się zdarza w pracy z innymi.

Drugim powodem, dla którego tęsknię właśnie za tym spektaklem, jest to, że gram w nim z moimi przyjaciółmi. Jest tam Iza Kubrak, Maciek Sajur i nasz cudowny, najcudowniejszy Piotr Różański. Cieszę się, że ta premiera się odbyła, gdyż uważam ją za jedną z najlepszych przygód mojego życia. Dlatego chcę już do teatru i do nich! Do moich ludzi!

A tu tymczasem życie jest snem…

NH: Myślałam o tym, że to wszystko jest jak sen. Jak z naszego Calderona. I swoje sny też mam dziwne. Śniło mi się ostatnio, że mam grać Anię z Zielonego Wzgórza, na spółę z Izą Kubrak.

Czyli jak w rzeczywistości, bo nagrywałyście dla młodych odbiorców Bagateli Anię w postaci audiobooka?

NH: Tak. W tym śnie kupowałyśmy sobie z Izą książki w wielkich tomach. Chodziłam też do apteki losować karteczki, bo można było wygrać Anię, kupując leki. A potem chodziłyśmy z Izą po Rynku i wszędzie nagrywałyśmy audiobooka dla naszego teatru.

Czyli tęsknisz za Żydem, śnisz o Izie Kubrak i Ani z Zielonego Wzgórza. Co jeszcze robisz?

NH: Ponieważ zyskałam trochę czasu, którego nie miałam od dyplomu w AST, wreszcie mogłam sięgnąć po to, co zawsze chciałam zrobić dla siebie. Kupiłam sobie sprzęt do nagrywania. Mam domowe studio, więc gram, śpiewam, komponuję, nagrywam. Tworzę. Ale nie mam jakiegoś celu typu nagranie płyty. Nawet nie wybrałam jednego stylu, w którym robię te piosenki. Taka zabawa. Gram jeszcze na ukulele, guitarele, na pianinie. Uczę się teraz tych instrumentów, bo szkołę muzyczną mam tylko z pianina.

Czy to element „dopełniania siebie”? W jednej z rozmów padło, że aktorzy w wolnym czasie powinni działać, czytać, oglądać, czyli właśnie „dopełniać siebie”. Zgadzasz się z tym?

NH: Zgadzam się i też to robię. Nie potrafię siedzieć bezczynnie. Teraz w czasach koronawirusa zaczęłam np. słuchać muzyki, której wcześniej nie słuchałam. Mam na myśli hip-hop. Wsłuchuję się w teksty. Ostatnio puściłam sobie nową płytę Problemu i znalazłam tam parę naprawdę świetnych numerów. A zwracam uwagę na wszystko – tekst jest ważny, ale także w muzyce musi się wszystko zgadzać. Polecam piosenkę Domy z betonu. Słucham też dużo Dawida Podsiadło. Oglądam dużo filmów. Jak się zaczęła pandemia, to takich na temat epidemii obejrzałam kilka.

A czy pieczesz chleby?

NH: Tak.

Wiesz, że większość aktorów, z którymi rozmawiam, piecze chleby i ogląda filmy katastroficzne?

NH (śmiech): Nie wiedziałam. Ale w takim razie, żeby zmienić klimat, polecam też serial „Wyjaśniamy” i „Czarne lustro”, które zawsze chciałam zobaczyć, a nie było czasu wcześniej.

Który odcinek „Czarnego lustra” wstrząsnął Tobą najbardziej?

NH: Pierwszy pierwszego sezony! Zrył mi psychikę na tyle, że co jakiś czas do mnie to wraca. Ale obejrzałam też na nowo wszystkie części Harry`ego Pottera. Sięgam również do współczesnego polskiego kina. Oglądałam i czytałam ostatnio Sztukę kochania. Należy tu dodać jeszcze moje rośliny. Nigdy wcześniej nie hodowałam roślinek. Teraz zaczęłam i o dziwo! Żyją. Tylko jeden storczyk odmawia współpracy… Czytam też poradniki i książki o psach, bo planuję mieć niebawem szczeniaczka.

Tęsknota za miłością?

Tak, marzyła mi się miłość od pierwszego wejrzenia i taka na zawsze… Dlatego pomyślałam o psie (śmiech).

Czyli przed Tobą psia wersja miłości w czasach zarazy?

Nawet już trochę za mną. Miłość od pierwszego wejrzenia już zaliczyłam. Ten cudowny osobnik to Jack Russel Terrier. Pod koniec maja już razem zamieszkamy.

A szczeniaczek ma już imię?

Idol, Hamlet, Romeo… zdecyduję, gdy zobaczę go na żywo. Odliczam dni.

Lubisz teatr online?

NH: Nie bardzo. Męczę się, jak oglądam nagrany czy streamingowany teatr. To nie to samo, co doświadczanie teatru na żywo. Nawet gdy oglądałam moje ukochane Do dna w reż. Ewy Kaim z AST, które wcześniej widziałam 9 razy, to wideo mnie rozczarowało. Co innego czytania – audiobooków słucham i chętnie uczestniczę w nagrywaniu czytań.

A boisz się czegoś?

NH: Że kultura umrze, a nas zaczną masowo zwalniać.

Myślę, że nie będzie tak źle, ale posnujmy czarne wizje. Co byś robiła, gdyby zaniknął zawód aktora?

NH: Szyłabym. Na maszynie. Szyłam kiedyś takie świnki-chudzinki, czyli takie płaskie poduszeczki i rozdawałam zaprzyjaźnionym dzieciom i znajomym. A właśnie! Jest jeszcze coś, co Cię może zainteresować. Uwaga! Kupiłam sobie laminator.

Co to jest laminator?

To jest takie urządzenie, które pozwala np. zamykać kolaże w sprasowanej folii. Robię sobie nim różne rzeczy. Np. zakładki do książek. Wycinam z gazet różne elementy, łączę je, laminuję i mam. Chcesz taką?

No pewnie! Przyznaję, że jestem pod wrażeniem Twojej kreatywności. Na koniec powiedz coś naszym widzom. Jakie jest Twoje przesłanie z czasów pandemii?

Walczcie zawsze o swoje szczęście. Moje dotychczasowe, 24-letnie życie potwierdza, że się da. I mam nadzieję, do zobaczenia niedługo w Bagateli!

Dziękuję za rozmowę.

Z Natalią Hodurek rozmawiała Patrycja Babicka

 

„Pozbawić aktora sceny to jakby ptakowi odciąć skrzydła” – rozmowa z Anną Rokitą

Za nami już 60 dni bez teatru. Jak Ci z tym?

Anna Rokita: Cudownie (śmiech). Oczywiście żartuję. Bardzo tęsknię za graniem. Pozbawić aktora sceny to trochę tak, jakby ptakowi odciąć skrzydła. Na szczęście nie odczuwam paniki, nie cierpię z powodu wyobcowania. Na szczęście mamy Internet, media społecznościowe i możemy się komunikować ze sobą. Trudno mi sobie wyobrazić izolację bez tego.

I pewnie bez książek, filmów i muzyki?

AR: Przypomniałaś mi moją nauczycielkę wiersza ze studiów. Nieustannie powtarzała, by czas, kiedy aktor nie ma ról, wykorzystać na tzw. dopełnianie siebie. Czasem aktorzy mają długie przestoje. Wtedy ważne, by mentalnie nie zdziadzieć, ćwiczyć umysł, wyobraźnię. Aktor może mieć czas, że gra dużo, a potem nagle nic albo mniej. I właśnie dla mnie ten czas zawsze był na książki, muzykę, filmy. A także na bycie teatralnym widzem. Aktor do swojej pracy, nawet tej, która dopiero ma nadejść, musi mieć skąd czerpać. Także aktualnie dopełniam siebie i cicho wierzę, że niebawem nadejdzie chwila, gdy będę mogła dać ujście temu wszystkiemu na scenie.

Przyznasz, że jest trochę dziwnie – puste miasta, marazm, odosobnienie. Czy w literaturze, po którą sięgasz w tym czasie, jest coś, co nawiązuje klimatem do tego, co dzieje się wokół?

AR: Oczywiście. Gdy tylko kazali nam zostać w domu, niemal od razu całą rodziną, zaczęliśmy oglądać filmy katastroficzne i o klęskach żywiołowych. Szukaliśmy nawet kluczem słowa „epidemia” w tytule. I myślę, że zobaczyliśmy z tej kategorii wszystko.

Polecasz coś szczególnie?

AR: Serial „Pandemia”. Bardzo przypomina to, czego doświadczamy aktualnie. A z książek z całego serca polecam „Bastion” S. Kinga. To wspaniała, wielka literatura. Wielka też dosłownie, bo ma ponad tysiąc pięćset stron. Ale jest tak napisana, że gdy tylko rano otwierałam oczy, musiałam przeczytać choć kilka stron.

Czemu sięgasz akurat po taką tematykę? Coś ci to daje? Uspokaja Cię?

AR: To świetny punkt odniesienia do rzeczywistości. Pojawia się powód do zastanowienia, co ja bym zrobiła na miejscu bohaterów, doświadczających kryzysu, na który nie byli gotowi. Te wszystkie książki i  filmy pokazują też coś innego, według mnie bardzo istotnego, mianowicie długofalowe skutki katastrof, jej następstwa. To, co dzieje się teraz, to dopiero fala uderzeniowa, pierwszy etap. Kryzys dopiero przed nami. Jeśli wierzyć narracjom o pandemiach, to największe zmiany zachodzą w świadomościach ludzi. Oczywiście fikcja literacka często przekracza realizm, straty są często tak wielkie, że aż nieprawdopodobne, fantastyczne. Ale w rzeczywistości również możemy wiele stracić.

A ty już coś straciłaś z powodu koronawirusa?

AR: Poza kasą? (śmiech)

I poza tym, że nie stoisz codziennie na scenie. Coś duchowego, emocjonalnego?

AR: Myślę, że odwrotnie. Póki co, wiele mi ten czas dał. Pozwolił mi poukładać w głowie. Pieniądze są tym, co pozwala nam czuć się na co dzień w miarę bezpiecznie. Większość z nas ma dzieci, kredyty. W obecnej sytuacji ilość materialnych problemów, która dotyka nasze środowisko, jest kolosalna. Ale jest przestrzeń na to, by się zastanowić nad tym wszystkim. By poszukać rozwiązań. Czuję, że ogarniam.

A o czym śnisz?

AR: Ostatnio miałam dziwny sen. Spotykam na spacerze jakichś dwóch panów, którzy do mnie machają, ale ignoruję ich i idę dalej. Potem jestem już w domu, ktoś dzwoni. Okazuje się, że to właśnie ci panowie. Mówią, że coś dla mnie mają. Poza mną w mieszkaniu jest tylko mój przyjaciel i też aktor, Michał Kościuk. Panowie wręczają mi jakiś kluczyk i próbują się dostać do środka. A ja nie chcę ich wpuścić i jestem zła na Michała, że mi nie pomaga. Oni za wszelką cenę chcą wejść, bo niby muszą ten kluczyć włożyć do jakiejś kłódki. Zostawiam więc Michała, żeby plecami trzymał drzwi i idę szukać tej kłódki. W końcu ją znajduję i się budzę.

Emanacja tęsknoty za kolegami z pracy czy podświadoma niezgoda na zamknięcie?

AR: Nie wiem, ale bałam się. Taki mały horror. Ciekawe też, że teraz mam sny, bo nie za często je miewam.

A jest jeszcze coś, co robisz, czego nie robiłaś wcześniej?

AR: Tak. Piekę chleby.

Czyli ty też… To jaki jest przepis na najlepszy chleb według Anny Rokity?

AR: To jest tajna receptura, połączenie przepisów Jagody Pietruszkówny i Kajtka Wolniewicza, aktorów z Teatru Ludowego.

Czyli aktorzy w czasach pandemii  masowo pieką chleby?

AR: To jest super. Mam nadzieję, że już zawsze będę piekła chleby. Mało tego! Dziś przyszła mi grzybnia truflowa do hodowli boczniaków. Zamierzam uprawiać je na balkonie. Tuż obok 30 sadzonek truskawek, które już tam stoją.

 

Widziałam w Internecie, że grasz na ukulele. To też Twoja nowa umiejętność, prawda?

AR: Umiejętność to za wiele powiedziane, ale tak umiem już dwie piosenki na cztery chwyty. Co ciekawe, obie piosenki są na te same chwyty (śmiech). Ale szczerze powiedziawszy, to marzę, żeby sobie pośpiewać. Najbardziej chciałabym zaśpiewać znów „Pitawal”.

A poza „Pitawalem”, do których swoich ról w Teatrze Bagatela najbardziej tęsknisz?

AR: Bardzo chciałabym zagrać też „Układ”, wyreżyserowany u nas przez Michała Kotańskiego. Lubię ten spektakl i tematy, jakie podejmuje. Pociągające jest dla mnie wnikanie w kryzys osobowości Ediego. Florence, którą gram w tym spektaklu, to rola, z którą lubię za każdym razem na nowo się mierzyć. Zmieniam się, dojrzewam i mam wrażenie, że jest to dla mnie za każdym razem nowe wyzwanie. Teraz po pandemii, mam znów inne spojrzenie na nią. Dlatego pogrzebałabym w niej chętnie na nowo.

A nie pośmiałabyś się razem z widzami komedii?

AR: Pewnie, że tak. Uwielbiam grać „Pomoc domową”. To doskonała komedia i mam w niej też super towarzystwo na scenie. No i wiem, że widzowie również ją kochają.

Na początku pandemii Internet stał się chwilo miejscem prezentacji ekspresji twórczej wielu aktorów. A potem, po wielkim boom, nagle jakby ucichło i cichnie coraz bardziej. Myślisz, że może chodzić właśnie o fizyczny brak widza?

AR: Na początku kwarantanny faktycznie ludzie przenieśli się twórczo do Internetu, ale mam wrażenie, że ta obecność szybko zmęczyła obie strony, zarówno twórców jak i odbiorców. I to jest ta pozytywna strona mojego zawodu. Ludzie tęsknią do bliższych kontaktów. Potrzebujemy siebie na wzajem. I jest to potrzeba niemalże fizyczna. Dajemy radę na miesiąc czy dwa odseparować się i oczywiście człowiek wiele zniesie. Ale tęskno, oj tęskno…

No właśnie, a za czym najbardziej? Za próbami i tworzeniem nowych rzeczy, za kontaktem z publicznością?

AR: To jest złożone. Tęsknię za wszystkim po trochu, ponieważ to są zupełnie różne przeżycia. Marzą mi się próby wznowieniowe. Wszystko jedno do czego. Chcę wreszcie spotkać koleżanki i kolegów z Bagateli.

A gdyby nagle weszło rozporządzenie, że możemy wracać, ale pod warunkiem, że gramy w maseczkach?

AR: Myślę, że dałoby się grać w przyłbicach, bo widać w nich twarz. Jeśli taki byłby warunek powrotu do teatru, to ja jestem za. Zwłaszcza, że to też mogłoby być ciekawe. Wymagałoby nowego spojrzenia, kreatywności. Bo nie wszystko da się zagrać tak samo w maseczce, jak i bez. Np. scena pocałunku wymagałaby nowego pomysłu. Myślę też, że wszyscy by zrozumieli konieczność dokonywania takich zmian.

A wiemy, że aktorzy są szczególnie odporni na zmiany.

AR: Są ich nauczeni. To też element specyfiki tego zawodu, ponieważ gramy często np. trzy różne spektakle dziennie. Musimy zmieniać się jak kameleony, nie tylko zewnętrznie, ale też psychicznie. Np. koledzy rano grają bajkę, w której są dziećmi, popołudniu farsę, a wieczorem poważną sztukę – dajmy na to – o samotności.

Samotność, izolacja, niepewne jutro – czy w swojej aktorskiej karierze, na scenie, byłaś kiedyś w takim świecie? Byłaś bohaterką, która zmagała się z taką historią?

AR: W „Barbello” w reż. Małgorzaty Bogajewskiej wszyscy byliśmy zamknięci w czyśćcu, stojąc w kolejce, w oczekiwaniu na coś, co ma się dopiero wydarzyć. Tak samo w „Tacie” mamy do czynienia ze światem, w którym ludzie żyją razem, a jednak gdzieś tam każdy jest wewnętrznie samotny.

Ojej, naprawdę tęsknię za tym starym światem, za teatrem i widzami.

Masz jakieś przesłanie dla nich?

AR: Po pierwsze życzę nam wszystkim więcej uważności na siebie i na to, co dokoła. Dobrze by było, gdybyśmy wyciągnęli z tej sytuacji jak najwięcej wniosków. Bo mam wrażenie, że tak już wyeksploatowaliśmy naturę, że ona zaczyna się buntować. No i, drodzy widzowie, jak to wszystko się skończy, wracajcie do nas. Przeżywajmy razem, bawmy się, śmiejmy się i płaczmy razem.

Dziękuję Ci za rozmowę.

Z Anną Rokitą rozmawiała Patrycja Babicka

MAMY TO! BAGATELA

Rozmowa z Dyrektorem Naczelnym i Artystycznym Teatru Bagatela, Henrykiem Jackiem Schoenem. Rozmawiał Łukasz Maciejewski.

Rozmawiamy w gabinecie dyrektorskim. Czy to prawda, że to był kiedyś pokój Tadeusza Boy-Żeleńskiego, patrona Teatru Bagatela?

 Tak, kamienica w której mieści się „Bagatela” została zbudowana przez teściów Boya. Dokładnie w tym gabinecie odbyło się pierwsze spotkanie z udziałem przedstawicieli elity finansowej Krakowa, podczas którego wymyślono, że w Krakowie powstanie nowy teatr. Boyowi zależało na tym, żeby ktoś w Krakowie wystawiał tłumaczone przez niego komedie francuskie. Marian Dąbrowski, Władysław Lubelski i Józef Król dali na realizację tego planu pieniądze, tworząc spółkę Bagatela SA.

Podobno to również Boy-Żeleński jest pomysłodawcą nazwy teatru.

Podczas jednego z posiedzeń zorganizowanych przez Mariana Dąbrowskiego, Boy, na pytanie o ewentualną nazwę dla przyszłej sceny, miał powiedzieć: „Znaleźć dobrą nazwę dla teatru? – Bagatela!”. Na co Dąbrowski: „Mamy to. Bagatela!”.

Dramatycznym wydarzeniem w XX-wiecznej historii teatru był pożar z lat dwudziestych.

Dokładnie w kwietniu 1928 roku. Budynek „Bagateli” spłonął. Ogień powstał w magazynie mebli pod sceną. Pozostały wtedy tylko mury.  To była dla teatru katastrofa. Po odbudowie teatru, zmienił się program i repertuar teatru. „Bagatela” w dalszym ciągu grała komedie, ale także operetki i wodewile, ale w latach trzydziestych była przede wszystkim kinem. Po remoncie zostawiono scenę i fosę orkiestrową dla muzyków przygrywających niemym filmom, sprowadzono aparaturę dźwiękową. Wyświetlano filmy dźwiękowe i nieme, tuż przed wojną zmieniono nazwę teatru – „Bagatela” stała się „Scalą” – uznawaną za najelegantsze kino Krakowa. Potem wybuchła wojna, 1939 rok, projekcje filmów niemieckich, a w końcu kino  Kino nazywało się Scala –„Nur für Deutsche”. Oznacza instytucje tylko dla Niemców

Ciekawostką był fakt, że w podziemiach teatru działała szkoła oficerów KEDYWu -wtedy wywiad AK. W czasie gdy puszczano propagandówki dla Niemców głoszące chwałę faszystowskiego żołnierza, w piwnicach uczono się strzelać (strzelaniny na ekranie zagłuszały te w piwnicach).

Po wyzwoleniu Krakowa spod okupacji niemieckiej, już w styczniu 1945 roku rozpoczęto wyświetlanie w „Scali” przedwojennych filmów polskich, ale niebawem miał tu rozpocząć działalność pierwszy w wyzwolonej Polsce stały teatr dla dzieci.

Konstanty Ildefons Gałczyński pisał w 1946 roku w „Przekroju”: „…kolory spacerują po scenie, piosenki tańczą (to piekielnie zdolna baba, ta Kitschmanka przy fortepianie!): wszystko ma ostre tempo, jakiego by nie powstydził się najlepszy rewiowy teatrzyk. Na moją szpadę, obywatele! Gdyby Billiżanka dała się namówić na objęcie kierownictwa artystycznego w teatrzyku rewiowym, byłoby naprawdę coś, czego jeszcze świat nie widział! Sex-appeal też mógłby być, a jakże, ale byłoby tam jeszcze coś niebywałego: nowy, ciepły, orzeźwiający znużonego widza stosunek do gry aktorskiej, sytuacji scenicznej. Prawdziwy, boski humor…”

„Wesoła Gromadka” Teatr Marii Bliżanki , w którym grały dzieci, była ewenementem w skali kraju. Stworzenie teatru powierzył Biliżance sam Juliusz Osterwa. Któż się nie przewinął przez zespół Marii Biliżnaki… W pierwszym przedstawieniu – „Beksie”, wystąpili między innymi Danuta Szaflarska, Wiktor Sadecki i Tadeusz Łomnicki.

„Wesoła Gromadka” po kilku latach zmieniła nazwę na Teatr Młodego Widza, a po następnych dziesięciu na „Rozmaitości”. Biliżanka kierowała teatrem przez dwie dekady.

Do dzisiaj trudno znaleźć jakiekolwiek inne nazwisko reżyserskie w polskim teatrze które potrafiłoby tak wspaniale pracować z dziećmi.

W „Rozmaitościach” dyrekcję po Biliżance obejmowali kolejno Halina Gryglaszewska, potem Mieczysław Górkiewicz, Władysław Winnicki, Kazimierz Wiśniak, Tadeusz Kwinta, Bogdan Grzybowicz, Nina Repetowska, Krzysztof Orzechowski, a w końcu ty: Henryk Jacek Schoen.

O każdej z tych dyrektur można by napisać wiele dobrego, pewnie także polemicznego. Nie starczy na to miejsca w naszej rozmowie, która – jak wszystkie inne rozmowy w tej książce – ma być rodzajem gawędy, nie detalicznej kroniki teatru. Ta książka to również twój pomysł.

Mam poczucie, że nasza książka w stosunku do faktów historycznych będzie funkcjonowała trochę jak zielnik, ślad po róży. Trudno różę w zielniku tytułować nadal różą. Jest szara, wyblakła, ma  poobrywane płatki. A jednak jest na swój piękna i ciekawa. Właśnie to jest nasz cel. Forma zielnika.

Pamięć ludzka jest ułomna. Zbieramy historie opowiedziane z małych kawałków, meandryczne i mieniące się. Historie, które zachowały się w naszych wspomnieniach.To nie są opowieści badaczy i teatrologów. Prosimy o wyrozumiałość, niektóre daty mogą się nie zgadzać, a te same anegdoty będą się wzajemnie wykluczały, naszym celem nie jest jednak razem kronikarska solenność, tylko zaufanie do ulotności wspomnienia należącego do tych artystów, którzy na różnych etapach towarzyszyli teatrowi swoim talentem, zaangażowaniem, pracowitością. Ideą książki jest pokazanie tego, co zachowało się w ludzkiej pamięci. A przecież, jak wiadomo, pamięć zapisuje tylko te rzeczy, które w naszej świadomości pozostały jako najpiękniejsze lub najważniejsze wspomnienia.

Sam jesteś w tym momencie ważną częścią historii „Bagateli”. Najpierw na krótko jako  zastępca dyrektora Krzysztofa Orzechowskiego ds. organizacyjno-technicznych, a od dziewiętnastu już lat jako samodzielny gospodarz tego miejsca.

Przez „Bagatelę” przewinęło się mnóstwo wspaniałych ludzi, którzy zostawiali tutaj swoją najlepszą energię, pasję twórczą. Myślę przede wszystkim o aktorach i członkach ekip technicznych i administracyjnych, bo jeżeli chodzi o dyrektorów, trzeba pamiętać, że o obsadzie stanowiska dyrektorskiego w tym teatrze decydowały też często względy polityczne. O Biliżance już rozmawialiśmy, jej wspaniała następczyni, Halina Gryglaszewska stworzyła w „Rozmaitościach” teatr gwiazdorski, w najlepszych tego słowa znaczeniu. Miała świetnego nosa, ściągnęła do teatru na etat młodych wówczas artystów – Teresę Budzisz Krzyżanowską, Jerzego Trelę, Olgierda Łukaszewicza czy Elżbietę Karkoszkę, kierownikiem muzycznym był zaś Stanisław Radwan. Również następca pani Gryglaszewskiej, Mieczysław Górkiewicz, miał ciekawą koncepcję teatru – szukał nowoczesnego języka dla tej sceny. To za jego dyrekcji powstała przecież „Balladyna” z 1974 roku ze scenografią Tadeusza Kantora. Scenografia? To mało powiedziane. Kantor narysował szkice postaci, sprecyzował jak powinny być ułożone ręce, cała plastyka ruchu. W tym historycznym dla „Bagateli” spektaklu, znalazły się wszystkie atrybuty kantorowskiego „teatru śmierci”. Pamiętajmy, że „Umarła klasa” powstała już po „Balladynie”, i jak twierdzą współpracownicy Kantora, doświadczenie pracy nad „Balladyną” było dla Kantora w pracach nad „Umarłą klasą” zasadnicze.

Niestety, po Górkiewiczu, przyszły dla „Bagateli” lata chude, pełne wewnętrznych konfliktów, niesnasek. Dyrektorzy zmieniali się zdecydowanie zbyt często. Zdarzali się na tym stanowisku świetni artyści, jak Kazimierz Wiśniak, ale nie wytrzymywali zbyt długo, za to stanowiska kierownicze w teatrze zajmowały przez lata osoby, które pojawiały się tutaj wyłącznie z nadania partyjnego. W latach osiemdziesiątych Teatr Bagatela przeżywał swój najgorszy okres. Dopiero właściwie Nina Repetowska zwróciła uwagę, że nie może być tak, że teatr ma zupełnie pustą widownię. A zdarzało się, że na wieczornych spektaklach było po siedmioro, ośmioro widzów i żeby jakoś zneutralizować te pustki, dyrektor Winnicki organizował widownię złożoną z jednostek wojskowych którą wysyłał na „Anię z Zielonego Wzgórza”.

To była już równia pochyła.

Kiedy pierwszym ministrem kultury w tak zwanej „nowej Polsce”, w rządzie Tadeusza  Mazowieckiego, została Izabella Cywińska, Teatr Bagatela znalazł się na liście teatrów do jak najszybciej likwidacji. Widziałem tę notatkę, znalazł się tam zapis, ze „Bagatela” nie ma prawa nazywać się teatrem. Budynek w centrum miasta był atrakcyjny, reszta – nie. Jako pierwsza walkę o „Bagatelę” rozpoczęła Nina Repetowska, za jej dyrekcji udało się przynajmniej na niektórych spektaklach przywrócić widzów do naszego teatru (wtedy na przykład pojawił się grany do dzisiaj „Mayday”), potem pojawił się Krzysztof Orzechowski który dał „Bagateli” nowy oddech, angażując Waldemara Śmigasiewicza – stworzył bardzo dobry „Ślub” Gombrowicza.

A wraz z Orzechowskim pojawił się również Henryk Jacek Schoen.

To wszystko wydarzyło się w zasadzie przez przypadek. W 1997 roku pracowałem we Frankfurcie nad Menem na zlecenie Deutsche Banku. Znajdowałem się wówczas w zupełnie innych przestrzeniach biznesowych niż prowadzenie teatru. Na dłuższy czas z powodów rodzinnych musiałem jednak wrócić do Polski, do Krakowa. Któregoś dnia spotkałem na Rynku Głównym Anię Dymną, żonę Krzysztofa Orzechowskiego, z którą chodziłem do liceum. Ania wiedziała, że co prawda robię teraz inne rzeczy, ale miałem duże doświadczenie w kinematografii, pracowałem jako  drugi reżyser Stanisława Różewicza czy Agnieszki Holland, samodzielnie wyreżyserowałem film „Wir”, byłem też dyrektorem Telewizji Kraków.

Zapytała mnie: „Słuchaj, poradź, co robić – Krzysztof szuka kogoś na zastępcę. On się na tym nie zna, po nocach nie śpi. Kto może mu pomócw Krakowie, Ty przecież znasz bardzo dużo sprawnych ludzi. Odpowiedziałem, że sam mogę pomóc. Dodałem, że z powodów rodzinnych, muszę pozostać w Krakowie na pewno przez najbliższe pół roku, a w chwili obecnej nie mam zajęcia, które bardzo by mnie obciążało, więc chętnie na te pół roku podejmę się  wyzwania kierownictwa administracyjnego teatru.

Pół roku zamieniło się w ….dwadzieścia lat.

Tak wyszło. Od razu w „Bagateli” poczułem się na właściwym miejscu. Pracy było mnóstwo, zaniedbań cała masa, ale czułem, że to wszystko naprawdę ma sens. Że artystycznie i organizacyjnie udaje się odmieniać to miejsce.

W pierwszych latach zajmowałeś się przede wszystkim wielkim remontem „Bagateli”.

Każdy dzień przynosił nowe odkrycie. Odkryłem na przykład, że w „Bagateli” miał miejsce sabotaż budowlany i teatr po prostu może w każdej chwili runąć. A ponieważ pilnie studiowałem dokumenty, w tym akurat zawsze byłem dobry, odkryłem przepis, że jeżeli ważna instytucja państwowa z powodów budowlanych jest postawiona w stan zagrożenia, może uzyskać środki z dodatkowej puli. Poprzez panią minister kultury – Joannę Wnuk Nazarową udało mi się dotrzeć do samego Leszka Balcerowicza i wyegzekwować odpowiednie środki. Remont trwał w nieskończoność, ale naprawdę prawie wszystko było do wymiany. Od kwestii zasadniczych – wspomniane zagrożenie katastrofą budowlaną, do, powiedzmy, podłóg, które od wewnątrz były spróchniałe, zapadały się klepki. I samemu tez można było się zapaść (razem z tymi klepkami).

Zastaliśmy tutaj miejsce opuszczone przez Boga i ludzi, a na pewno przez technikę. „Bagatela” była z innej epoki. W teatrze mieliśmy jedną kserokopiarkę, a obok leżał zeszycik w którym trzeba było zanotować – kto kseruje i ile kartek na to zużywa. Ksero było czynne, ale za to w teatrze nie było ani jednego komputera! Druga połowa lat dziewięćdziesiątych…

Przez wiele lat, o czym już wspominaliśmy, byłeś świetnym drugim reżyserem, pracującym przede wszystkim dla legendarnego Studia TOR. Czy doświadczenie organizatora planu filmowego, pomogło ci w organizacji nowego statusu „Bagateli”?

Na pewno. Studiowałem chemię i filozofię, ale dzięki Stanisławowi Różewiczowi połknąłem bakcyla artystycznego. Najpierw towarzyszyłem filmowcom jako kaskader w scenach jeździeckich. Na planie wspaniałego filmu Różewicza – „Pasja”, pojawiłem się jako konsultant od spraw kaskaderskich, ale szybko awansowałem. Różewicz zauważył i natychmiast docenił to, że potrafię zapanować nad żywiołem ludzkim. W tym filmie była wielka scena procesji z udziałem 2,5 tysiąca statystów, subtelny reżyser nie był w stanie nad tym zapanować, a mnie się udało od razu, sposobem. Dogadałem się z pirotechnikiem i ustawiliśmy serię petard. Nie trzeba było krzyczeć „Kamera, ruch”, wystarczyło odpalić te petardy i ludzie ruszali do przodu. Pan Różewicz był zachwycony. Natychmiast pojawiły się kolejne zlecenia. Zacząłem pracować z najlepszymi: poza Różewiczem, także z Filipem Bajonem, Krzysztofem Kieślowskim, Andrzejem Wajdą, najczęściej z Agnieszką Holland, po raz ostatni przy „Europie, Europie”, a w końcu sam nakręciłem „Wir” według Pirandella…

Wspaniały film pokazywany w prestiżowej sekcji „Semaine de la Critique” na festiwalu w Cannes, wyróżniony na festiwalu „Młodzi i Film” w Koszalinie (nagroda dla najciekawiej zapowiadającej się indywidualności twórczej młodego pokolenia), oraz na Festiwalu w Gdyni, a wreszcie Nagrodą Specjalną Jury na Festiwalu Filmów Romantycznych w Cabourgu.

Reżyseria „Wiru” i międzynarodowe przyjęcie tego filmu dały mi wiele satysfakcji, a wracając do twojego pytania – tak, tego rodzaju umiejętności bardzo gimnastykują. Jeden dzień zdjęciowy mógłbym porównać z premierą w teatrze. Wyobraź sobie, że musisz przygotować scenę, w której ewakuowane jest miasto w okolicach Wilna, latają samoloty, spadają bomby, a ty masz jeszcze pod sobą tysiąc statystów i czterdziestu aktorów. Wszystko musisz przygotować w ciągu 48 godzin, bo nie ma na to więcej czasu. I nikt cię nie pyta, jak to zrobisz. Musisz zrobić i już. W tym kontekście jakieś drobne kłopoty administracyjne w teatrze były dla mnie nadspodziewanie łatwe. Wielkim zaskoczeniem okazała się natomiast przytłaczająca ilość dokumentów i ustaw, które obowiązują dyrektora, które chcąc nie chcąc musiałem przyswoić.

We wszystkich wywiadach z twórcami „Bagateli”, które miałem przyjemność przeprowadzić w książce, pojawiał się wątek zbawiennego płodozmianu programowego. W tym teatrze gra się zarówno rzeczy komercyjne, jak i projekty eksperymentalne, ambitne.

Od początku marzył mi się dla „Bagateli” model Starego Teatru za dyrekcji Jana Pawła Gawlika. Oczywiście nie miałem obok siebie ani Wajdy, ani Jarockiego czy Swinarskiego, a poza tym po odejściu Zygmunta Hübnera, a przed objęciem dyrekcji przez Gawlika, Stary Teatr był nadal wspaniałą marką, czego nie można niestety powiedzieć o „Bagateli”. Budżet Bagateli był maleńką cząstką budżetu innych teatrów. Poszedłem zatem własną drogą.

Wielki Arnold Szyfman chwalił się, że w Teatrze Polskim robi teatr popularny, lekki, po to żeby zarabiać nim na klasykę. Od samego początku założyliśmy, że tak właśnie będzie w „Bagateli”. Repertuar komediowy, ale zawsze bardzo profesjonalny, co oznacza, że każda postać w komedii musi być budowana najpierw jako konstrukcja psychologiczna, dopiero potem stricte komediowa. Tylko takie podejście do komedii gwarantuje, że spektakl będzie na wysokim poziomie, czyli – krótko mówiąc – nie zostanie przeszarżowany. Tylko bardzo konsekwentne, psychologiczne budowanie roli komediowej gwarantuje, że spektakl nie zostanie „przereżyserowany” przez publiczność. Jeżeli bowiem nie ma mocnej struktury postaci, aktorzy bardzo chętnie nadstawiają ucha i wyłapują sytuacje, w których publiczność się śmieje. Dociskają wtedy pedał gazu. Pojawia się coś, czego w „Bagateli” nie chcemy: rechot zamiast szlachetnego śmiechu. To zasadnicza różnica. Nas nie interesuje rechot widzów, to jest łatwe i tandetne, nas ciekawi śmiech, uśmiech, refleksja. I to się w „Bagateli” udaje.

Komedie i dobrze skrojone farsy są marką „Bagateli”, ale podobnie jak Szyfman, dzięki tym spektaklom, udaje się zgromadzić środki, żeby raz na jakiś czas zagrać coś z klasyki lub dramat współczesny. Zarówno dla aktorów, jak i dla teatru ważny jest tego rodzaju płodozmian. To buduje charakter sceny, sprawia, że czujemy się dowartościowani zarówno przez widzów kochających rozrywkę, jak i tych szukających w teatrze pożywki intelektualnej na wysokim poziomie. Idąc za Szyfmanem – raz na jakiś czas spełniamy swoje marzenia.

Jako dyrektor od początku kreowałeś również wydarzenia specjalne. Nie byłem fanem szekspirowskiego „Makbeta” w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza z Aleksandrem Domogarowem i Danutą Stenką, ale faktem jest, że o tym przedstawieniu mówiła cała Polska.

Mieliśmy może trochę pecha, bo w tym samym czasie objawił się w Polsce Eimuntas Nekrošius z jego bardzo pięknym, poetyckim, wytyczającym nowe kierunki interpretacyjne „Makbetem”, ale mam wrażenie że te spektakle wzajemnie się dopełniały. Nasz spektakl był wielkim hitem, i dla wylansowania „Bagateli” jako miejsca zrobił więcej niż wielomilionowa kampania reklamowa. Biznesowo to był strzał w dziesiątkę. Pamiętaj, że ja byłem wówczas przede wszystkim człowiekiem biznesu, byłym szefem telewizji, prawie nie znałem środowiska teatralnego, ale mimo to czułem, co dla teatru będzie dobre. A na pewno wiedziałem, jak chcę „Bagatelę” prowadzić w nowych, komercyjnych czasach. „Makbet” był dobrym początkiem.

Jako dyrektor postawiłeś na komedię, klasykę, ale również na teatr muzyczny. Ta gałąź profilu „Bagateli” tak ważna zwłaszcza w latach sześćdziesiątych, w ostatnich dekadach została zupełnie niemal zaniedbana.

Zaczęło się od granego do dzisiaj musicalu na podstawie „Tajemniczego ogrodu”, potem pojawiły się kolejne, nawet bardzo duże widowiska – jak „Skrzypek na dachu”, „Sztukmistrz z Lublina” i wiele innych. Aktorzy „Bagateli” są sprzysiężeni z muzyką, mają doskonały słuch. Odkryłem, że muzykalny aktor ma tak zwaną pamięć muzyczną  – zapamiętuję melodię, rytm mówienia, frazy. To bardzo przydatne i ważne umiejętności.

Za twojej dyrekcji w „Bagateli” pojawili się z autorskimi pomysłami twórcy z różnych pokoleń: od Waldemara Śmigasiewicza, Andrzeja Domalika, Ingmara Villqista, po Małgorzatę Bogajewską i Michała Kotańskiego.

To są najtrudniejsze, najbardziej skomplikowane procesy. Nie ukrywam, że na początku nie było mi łatwo, jak przekonać wybitnych twórców, żeby reżyserowali w teatrze, który tak długo nie miał dobrej opinii. Nie ukrywam, że pomogły prywatne znajomości i sympatie. Andrzej Domalik, był tym reżyserem, który jako pierwszy zaproponował mi pracę w filmie (sam był wtedy asystentem przy filmie Stanisława Różewicza), a po latach – na początku mojej dyrektury – wyreżyserował wspaniale „Trzy siostry” Czechowa.

Waldemara Śmiagsiewicza pamiętałem jeszcze z czasów łódzkich, kiedy był aktorem, zrobił u nas „Kosmos” za dyrekcji Krzysztofa Orzechowskiego, zaproponowałem mu reżyserię „Makbeta”, i tak to się potoczyło…

Dzisiaj to reżyserzy sami chcą pracować w „Bagateli”, zgłaszają się do nas. Sytuacja zmieniła się diametralnie.

W jaki sposób jako dyrektor decydujesz się na dany tekst, albo współpracę z reżyserem?

Decyzja nie jest łatwa, ani pochopna. Nigdy nie było tak, że siedząc w tym fotelu, pomyślałem sobie na przykład: „A może by tak zrobić „Hamleta”?”. Nie, to byłby skrajny egocentryzm, a mnie do tej cechy daleko. Zawsze wybierając jakiś tekst, myślę przede wszystkim o aktorach, o naszym zespole. Mamy określoną ilość artystów, znam ich warunki, wiem na jakim etapie artystycznego rozwoju są w danym momencie i w taki sposób dobieram dramaty, sztuki, żeby moi aktorzy dostali konkretne propozycje do zagrania. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że w „Bagateli” ktoś latami grzeje halabardę. To dla mnie niedopuszczalne. Jeżeli zapraszam kogoś nowego do zespołu, mówię uczciwie, że to jest teatr, w którym się gra. Nikt u nas nie czeka miesiącami na propozycję, tylko zasuwa.

Zależy mi również na rozwoju moich aktorów. Staram się, żeby każda kolejna rola była ciut trudniejsza od tego, co zagrali wcześniej, ale nie przekraczając ich kompetencji, emploi. Taki pomysł na prowadzenie zespołu chyba się sprawdza. W tej chwili mamy tak mocny zespół, że dylematy co grać i jak dobierać sztuki, stają się coraz rzadsze. Cały proces jest bardzo uproszczony. Szczycę się tym, że w „Bagateli” po dwudziestu latach udało się zebrać zespół który jest gotowy do zagrania najtrudniejszego dramatu, ale i najśmieszniejszej komedii czy musicalu. Potrafią wszystko.

„Bagatela” to, o czym wspominałem, nieustanny trening aktorski. Porównując miesięczny repertuar „Bagateli” z wieloma innymi teatrami miejskimi, można spokojnie powiedzieć, że gracie o wiele więcej spektakli niż przeciętnie.

Blisko 700 spektakli rocznie, to jest dwa razy więcej niż Teatrze Narodowym w Warszawie! Na Dużej Scenie spektakl popołudniu i wieczorem dla dorosłych, do południa coś dla dzieci, a jeszcze ukochana przez naszych aktorów eksperymentalna „Scena na Sarego”. Są dni, i nie należą wcale do rzadkości, kiedy gramy po pięć spektakli dziennie. Zawsze przy kompletach!

Efekt jest taki, że mamy też największą ilość widzów ze wszystkich teatrów dramatycznych w Polsce. W ciągu roku odwiedza nas średnio 170 tysięcy widzów.

To rzeczywiście robi wrażenie, jest się czym chwalić.

Najwięcej satysfakcji daje mi to, że w „Bagateli” udało się stworzyć coś, o czym wiele teatrów w obecnych czasach zapomniało. Chodzi o zespołowość. My naprawdę jesteśmy zespołem. Aktorzy grają ze sobą bardzo dużo, ludzie szanują siebie nawzajem i w wymiarze artystycznym i czysto ludzkim. To się czuje. Niedawno rozmawiałem z reżyserem z Litwy, który oglądał u nas „Lot nad kukułczym gniazdem” w reżyserii Ingmara Villqista. Zachwyciła go właśnie zespołowość, a także jakość aktorskiej gry w „Bagateli” – że nasi aktorzy potrafią grać bez dialogów, wypełniają sobą także sceny milczenia, tła. Jego to zachwyciło. Mnie zachwyca również.

Zespołowość polega także na zrozumieniu, że w teamie, w tej aktorskiej orkiestrze pełni się różne funkcje, ale wszystkie, również mniejsze zadania, są bardzo ważne dla całości.

Ja to nazywam „tchnieniem metafizyki”. Wartość dodana. W naszym teatrze nie znajdziesz mrugnięć do publiczności, aktorzy grający role drugoplanowe swoją energią wzmacniają postaci z pierwszego planu. W „Bagateli” nie ma zawiści, nie jest zresztą potrzebna, ponieważ ci z drugiego planu za moment zostaną obsadzeni na planie pierwszym. Taka jest moja polityka. A ponieważ grają tak dużo i w tak urozmaiconym repertuarze, przez wszystkie lata aktorzy „Bagateli” nauczyli się dyscypliny. W tym teatrze nikt nie odpuszcza, na żadnym etapie…

…o czym wiesz również jako reżyser. Od paru lat coraz częściej reżyserujesz w „Bagateli”. Zaczęło się od bestsellerowej „Prawdy” z 2014 roku, potem wyreżyserowałeś jeszcze „Seks dla opornych”, „Boską terapię”, „Za rok o tej samej porze”, wreszcie – w 2018 roku – „Kłamstwo”.

Odczekałem do momentu, w którym poczułem, że wszystko w „Bagateli” jest mniej więcej pod kontrolą. Mam świetny zespół aktorski, bardzo dobrze i sprawnie działającą obsługę techniczną, pod względem marketingowym teatr również działa świetnie, a widzowie nas kochają. To był ten moment, kiedy postanowiłem wrócić do reżyserii.

O filmie wspominaliśmy, warto jednak dodać, że w latach siedemdziesiątych byłeś dyrektorem studenckiego teatru alternatywnego „Inferno”, w którym wyreżyserowałeś wielokrotnie nagradzany spektakl „Etiuda optymistyczna”, z kolei w Starym Teatrze w 1977 roku byłeś asystentem Małgorzaty Dziewulskiej przy „Pannie Julii” Strindberga, wspaniałego przedstawienia ze scenografią Lidii Minticz i Jerzego Skarżyńskiego, z Teresą Budzisz-Krzyżanowską w tytułowej roli.

To prawda. Ten reżyserski powrót do teatru dał mi wiele radości. Chodzi nade wszystko o satysfakcję wynikającą z pracy z aktorami. Dla nich nie ma zadania mniej lub bardziej ambitnego. Zrastają się z postaciami, wchodzą w te postaci, jak gdyby inaczej oddychają. Śmieję się, że nawet inaczej pachną…

Co znamienne, tłumy w „Bagateli” są nie tylko na przedstawieniach komediowych, ale również na tych ambitnych, prezentowanych na „Scenie na Sarego”.

Staramy się dokładnie znać adresata każdego przedstawienia. Do „Bagateli” jako pierwszy wprowadziłem zasadę marketingu, o której uczą się studenci na amerykańskich uczelniach. Chodzi o to, żeby świadomie zarządzać teatrem. Świadomie, czyli mądrze. Zawsze wiemy, dla kogo spektakl jest dedykowany, dla jakiej widowni. Dzięki temu możemy sobie pozwolić na reklamę selektywną, adresując przedstawienie na przykład przede wszystkim dla grupy kobiet między trzydziestym a pięćdziesiątym rokiem życia.

Tego rodzaju polityka dotyczy również kompletowania całego zespołu, również administracyjnego. Nie można się pomylić. Utalentowani muszą być wszyscy członkowie procesu, którego finiszem jest udana premiera. Myślę o technikach, księgowości, administracji, również dyrekcji. Wychodzę z założenia, i tego wymagam od moich współpracowników, żeby wszyscy czuli się w „Bagateli” współtwórcami spektaklu. Oczywiście, najważniejszy jest zawsze reżyser i zespół, ale naszym posłannictwem jest zrobienie wszystkiego, co w naszej mocy, żeby ów reżyser miał optymalne warunki do tworzenia.

Kiedy przychodziłem do tego teatru, „Bagatela” to było kłębowisko żmij. Nie było żadnego dialogu między pracownikami technicznymi a artystami, a o wielu decyzjach artystycznych decydował dział organizacji widowni. To trzeba było zmienić. Krok za krokiem, bez radykalnych gestów, udało się złagodzić konflikty, wyprostować proporcje, zatrudnić nowych ludzi.

Moim marzeniem był teatr w którym pracownicy będą się do siebie uśmiechali. Zarówno na scenie, jak i w garderobie, albo w bufecie. Mam wrażenie, że taki teatr udało się nam stworzyć. Że w tym momencie „Bagatela” jest na bardzo dobrych torach, jest teatrem odpowiednio rozpędzonym, ale ciągle z głową w chmurach i z otwartością na nowe wyzwania.

Żywy zielnik?

Żywy. To przecież dopiero pierwsze sto lat.

 

Wyróżniony widz

Rozmowa z reżyserem spektaklu – Henrykiem Jackiem Schoenem

Kim są Doris i George w pańskiej inscenizacji Po latach o tek samej porze?

– To zakochana para, która spotyka się bardzo rzadko, tylko raz do roku. Jednak łączy ich głębokie, trwałe i szczere uczucie. Tekst sztuki proponuje wiele scen i wielobarwne, skomplikowane sytuacje, najrozmaitsze wybory pary głównych bohaterów i ich bliskich, na przestrzeni dziesiątków lat. Pokazujemy tę parę zabawnie i ironicznie, a czasem w bardzo trudnych sytuacjach życiowych. W naszej interpretacji kładziemy nacisk nie na same fakty, ale na ich duchowy sens. Co najważniejsze, staje się w bohaterach, a nie w ich działaniach. To rodzaj przypowieści o losach każdej pary, o złożonej naturze każdego związku kobiety i mężczyzny. Temat zdrady jest tu tylko pretekstem fabularnym. Istotniejszy jest temat bliskości.

Zdjęcie ze spektaklu "Za rok o tej samej porze". Na zdjęciu: Wojciech Leonowicz i Magdalena Walach. Fot. Piotr Kubic
Zdjęcie ze spektaklu „Za rok o tej samej porze”. Na zdjęciu: Wojciech Leonowicz i Magdalena Walach. Fot. Piotr Kubic

– Zatem to nie tylko opowieść o kochankach spotykających się w tym samym miejscu od lat.

– To historia pięknej przyjaźni i miłości, ale także historia ich całego życia. Oni zarazem są tu i teraz, ale także w swoich domach z codziennym życiem. Poprzez perypetie rodzin bohaterów łatwiej nam zrozumieć ,dlaczego Doris i George, mimo że tak rzadko się spotykają, zachowują bliskość. Smak tej bliskości za każdym razem jest nieco inny. Po prostu są w różnych momentach życia. Co roku stoją za nimi inne doświadczenia i inny biologiczny wiek.

Zdjęcie ze spektaklu „Za rok o tej samej porze”. Na zdjęciu: Magdalena Walach. Fot. Piotr Kubic

– Czy reżyserując Za rok o tej samej porze wiedział pan, że sięgnie po kontynuację?

– Trzy lata temu tego nie zakładałem. Ale wspaniała współpraca z aktorami spowodowała, że obudziła się we mnie ciekawość obejrzenia ich postaci w bardziej zaawansowanym wieku. Chciałem zobaczyć, jak Magda Walach i Wojtek Leonowicz opowiedzą na scenie dalsze losy Doris i George’a. A ponieważ ta dwójka aktorów jest w fantastycznej szczytowej formie rozwoju niebywałych talentów, nie umiałem sobie odmówić przyjemności pracy z nimi. Mam poczucie ogromnej radości, że podczas prób jestem świadkiem niezwykłego rozwoju ich ról. W trakcie tej pracy czuję się jak wyróżniony widz, dla którego grają jedni z najlepszych aktorów w Polsce. Na próbach mam wrażenie, że uczestniczę w jakimś nadzwyczajnym teatralnym święcie. To bardzo mobilizuje do bycia w scenicznym świecie. Dzięki przeżywaniu takich chwil po prostu kocham teatr.

Obie sztuki Slade’a niosą ze sobą bardzo bogaty materiał psychologiczny. Podoba mi się zmienność osobowości bohaterów, ich specyficzna witalność powodująca, że wszystkie zdarzenia łączą się w wibrujący, wielobarwny bukiet. Fascynuje mnie u Slade’a umiejętność przedstawienia osób, które potrafią ze sobą naprawdę rozmawiać. Słuchają siebie nawzajem i są wobec siebie uważne, ale też mają różne urocze wady, o których z autoironią otwarcie mówią.

Zdjęcie ze spektaklu "Za rok o tej samej porze". Na zdjęciu: Wojciech Leonowicz. Fot. Piotr Kubic
Zdjęcie ze spektaklu „Za rok o tej samej porze”. Na zdjęciu: Wojciech Leonowicz. Fot. Piotr Kubic

– Współpracuje pan z żoną, Joanną Schoen, która jest autorką scenografii i kostiumów reżyserowanych przez pana spektakli. Wiedząc, że bohaterowie Po latach… są dużo starsi niż odtwarzający ich aktorzy, czy próbujecie ich państwo jakoś teatralnie postarzyć?

– Charakteryzatorskie, techniczne postarzanie nie miałoby sensu. Ufam moim aktorom, bo mają ogromną umiejętność wypełniania postaci. Ta zmiana wieku jest w nich. Robią to perfekcyjnie.

– Jak wygląda współpraca reżysersko–scenograficzna? Jak się państwu razem pracuje?

– Współpraca bywa czasem bardzo ognista, pełna ogromnie zaangażowanych dyskusji, ale na końcu zawsze dochodzimy do wspólnych wniosków. Wkład mojej żony w realizację wszystkich spektakli jest znacznie większy niż zwyczajowy udział scenografa. Joanna razem ze mną analizuje tekst, zwraca mi uwagę na pewne fragmenty, proponuje skreślenia. Niekiedy proszę, by mi przeczytała jakieś sceny, by lepiej uchwycić z dystansu czystość dialogów. Wizja spektaklu rodzi się w naszej kuchni.

Zdjęcie ze spektaklu "Za rok o tej samej porze". Na zdjęciu: Wojciech Leonowicz i Magdalena Walach. Fot. Piotr Kubic
Zdjęcie ze spektaklu „Za rok o tej samej porze”. Na zdjęciu: Wojciech Leonowicz i Magdalena Walach. Fot. Piotr Kubic

– O czym zatem jest pański spektakl?

– To hymn na cześć miłości w ogóle, w szczególności głoszący cudowność Stwórcy, który powołał do życia kobietę i mężczyznę.

/rozmawiała Magdalena Musialik-Furdyna/

Ryzykowna farsa

Rozmowa z Pawłem Piterą – reżyserem przedstawienia „Ryzykowna forsa”

Paweł Pitera - reżyser spektaklu, scenografia - Joanna Schoen
Paweł Pitera – reżyser spektaklu, scenografia – Joanna Schoen

– Kiedyś, kiedyś usłyszałam, jak pan mówił, że nie lubi, kiedy aktorzy starają się „bronić” ról granych w farsach. Dlaczego?

– Dalej stoję na tym stanowisku. Dawno temu, w jakimś nie za dużym teatrze, przygotowywałem farsę. I miałem tam wielopłaszczyznową, długą i do niczego nie prowadzącą rozmowę z jedną z aktorek. Ta pani, mocno starsza dama, broniła – hamletyzując przy tym nadmiernie – swojej postaci. Nie brała pod uwagę tego, jak autor napisał tę postać, dlaczego jest taka, a nie inna, jaką pełni funkcję w dramaturgicznej strukturze sztuki. Za to na siłę chciała ze swojej bohaterki uczynić – co najmniej – postać słodką, dobrą i powszechnie kochaną. Wtedy to, z lekka zirytowany, powiedziałem jej, że polską aktorkę poznaje się – oczywiście czasami – po tym, że stara się za wszelką cenę „bronić” farsowej postaci. A tu nie ma czego „bronić’, bo to nie ma sensu. Trzeba brać materiał, zawierzyć autorowi oraz reżyserowi i grać.

Paweł Pitera z dwiema odtwórczyniami roli Lindy Swan - z lewej: Lidia Olszak, z prawej: Urszula Grabowska
Paweł Pitera z dwiema odtwórczyniami roli Lindy Swan – z lewej: Lidia Olszak, z prawej: Urszula Grabowska

– W takim razie proszę powiedzieć, jakich wskazówek udziela pan aktorom, tłumacząc sens bycia-życia ich scenicznych bohaterów.

– Zacznę w ten sposób: polski teatr po II wojnie światowej przechodził różne dziwaczne koleje losu. Dotknęły go najrozmaitsze kretynizmy, z którymi w cywilizowanym teatralnym świecie się uporano. Jednym z owych niezrozumiałych dla mnie dziwactw było stanowisko głoszące, że nie istnieje emploi aktorskie. Każdy zagra każdego. Dobrze, że nie wiedzieli o tym na świecie i Danny DeVito nie był obsadzony w roli Conana Barbarzyńcy. Skutki takich właśnie guseł i wierzeń ludowych widać w wielu źle obsadzanych rolach. Ja natomiast uważam, że emploi jest ważne i nie można od niego uciekać. Wiem, że to określenie (emploi) było wręcz zakazane i używali go jedynie ludzie niegodni wejść do świątyni sztuki teatralnej, ale między innymi i dlatego ja je stosuję. Emploi pozwala aktorowi łatwiej wejść w rolę, jest trampoliną, by precyzyjniej kreować to, co zapisane w tekście. Reasumując: po pierwsze uważam, że aktorów powinno się obsadzać biorąc pod uwagę ich emploi, a po drugie trzeba dokładnie czytać, co jest zapisane w scenariuszu. Bo muszę wyjaśnić, że jestem wyjątkowo twardym, wręcz nudnym w swoim uporze przeciwnikiem poprawiania autorów. A wic polega na tym, że trzeba zagrać, to, co jest napisane. Jak się ma inny pomysł, należy samemu natychmiast zabrać się za dramatopisarstwo.

Paweł Pitera i Adam Szarek (w spektaklu - Erik Swan)
Paweł Pitera i Adam Szarek (w spektaklu – Erik Swan)

– Słowem, nie poprawia pan tekstów.

– Nie, choć czasami się zżymam na jakość tłumaczeń. Angielski jest moim drugim językiem, więc czasami widzę niezgrabności przekładów, ale to nie znaczy, że pracuję za tłumacza. Zdarza mi się coś poprawić, bo wiem, że to lepiej brzmi, albo jest ściślejszym, bardziej precyzyjnym określeniem, niemniej robię to bardzo rzadko i z obrzydzeniem.

Podoba mi się system pracy, notabene stosowany kiedyś przez Rosjan, gdy utwór opracowuje dwóch tłumaczy. Pierwszy robi rzetelny przekład, a drugi jest autorem jego literackiej wersji. Nie każdy przecież ma dar wyczucia paradoksu, żartu słownego, ironii.

– Skoro padło słowo „żart”, to proszę powiedzieć, która z fars jest panu bliższa: angielska czy francuska?

– Zdecydowanie angielska, bo ma charakter filmowy. Jest sytuacyjna. Nie odmawiam jej, oczywiście dowcipnych, ciętych dialogów, ale śmiech wywołuje przede wszystkim filmowa, fabularna, mająca początek, środek i koniec sytuacja. Jak by pokusić się o zmierzenie budowy angielskiej farsy, to wychodzi, że trzydzieści–czterdzieści procent żartów wynika z tego, że „coś się dzieje”.

W farsie francuskiej dominuje dialog. Oparta na słowie jest zdecydowanie gatunkiem bardziej teatralnym, tutaj w znaczeniu: statycznym. Może dlatego wolę francuskie komedie niż te angielskie. Ale jeśli chodzi o klasyczną farsę – stawiam na Brytyjczyków.

Dwie obsady i twórcy "Ryzykownej forsy" - od lewej na górze: Jakub Bohosiewicz, Przemysław Branny, Małgorzata Piskorz, Aleksandra Chapko, Katarzyna Litwin, Paweł Sanakiewicz, Joanna Schoen (scenografia), Paweł Pitera (reżyseria), Kamila Pieńkos, Tomasz Lipiński, Ewa Mitoń, Piotr Różański, Marek Bogucki, Izabela Kubrak; od lewej na dole: Michał Kościuk, Lidia Olszak, Adam Szarek, Urszula Grabowska, Krzysztof Bochenek, Marek Kałużyński
Dwie obsady i twórcy „Ryzykownej forsy” – od lewej na górze: Jakub Bohosiewicz, Przemysław Branny, Małgorzata Piskorz, Aleksandra Chapko, Katarzyna Litwin, Paweł Sanakiewicz, Joanna Schoen (scenografia), Paweł Pitera (reżyseria), Kamila Pieńkos, Tomasz Lipiński, Ewa Mitoń, Piotr Różański, Marek Bogucki, Izabela Kubrak; od lewej na dole: Michał Kościuk, Lidia Olszak, Adam Szarek, Urszula Grabowska, Krzysztof Bochenek, Marek Kałużyński

– Praca nad Ryzykowną forsą to praca z bardzo dużym zespołem aktorskim. Przecież – jak to jest w zwyczaju Bagateli – mamy do czynienia z podwójną osiemnastoosobową obsadą. Jak sobie pan z tym radzi?

– Tym razem, w przeciwieństwie do poprzednich realizacji w Teatrze Bagatela, nie pracuję równolegle z dwiema obsadami. No może teraz zaczynamy – delikatnie – pracę z głównymi rolami drugiej obsady, ale spełniono podstawowy warunek: zarysowana i stworzona została inscenizacja i interpretacja postaci dla pierwszej obsady. Przygotowujemy więc właściwie dwa przedstawienia. Zawsze uważałem, że każdy z aktorów ma prawo do własnej interpretacji postaci. I bardzo chętnie zobaczę – a i widzowie może też – że jest dwóch różnych Normanów czy Eryków. Oczywiście obie te postaci muszą się poruszać w określonych/ nakreślonych wcześniej ramach sytuacyjnych, ale jak i czym je wypełnią, będzie zależeć od ich indywidualności.

– Reżyseruje pan farsy, bo…?

– …bo robię wyrafinowane i dość mądre dokumentalne, fabularyzowane filmy historyczne. Farsy zaś reżyseruję dla kontrapunktu, albowiem zmienność upraw artystycznych jest ze wszech miar wskazana. No i najważniejsze: w kraju naszym nie zdarzy mi się realizować tak genialnie napisanych scenariuszy. Lubię ten gatunek i cenię sobie wielce taką sceniczną literaturę, jak Ryzykowna forsa. To dla mnie przyjemność, radość i szczęście. I równie wielką radością, przygodą i szczęściem jest praca z zespołem, z którym tę farsę przyszło mi kreować.

/rozmawiała Magdalena Musialik-Furdyna/