„Zamknęli wszystkie baseny, a ja jestem syreną” – rozmowa z Izą Kubrak

Czy to prawda, że najchętniej spędzałabyś kwarantannę w Skandynawii?

O taaak (śmiech). Skąd to wiesz? To prawda, jestem bardzo skandynawska. Odkąd pierwszy raz zwiedzałam jako nastolatka Skandynawię, zakochałam się w niej na zawsze. Naszą rodzinną pasją jest żeglowanie, żeglujemy także na morzu. Właśnie podczas jednej z takich wypraw miałam okazję poznać bliżej te cudowne kraje, miasta, porty. Zakochałam się w skandynawskiej czystości, prostocie. Z czasem do tej fascynacji doszły też literatura i film. Pokochałam światy, w których tak wiele, jeśli nie wszystko, dzieje się pod powierzchnią, w niewidocznym na pierwszy rzut oka planie. Pamiętam, jak na studiach mój nauczyciel, a teraz też kolega z teatru, Wojtek Leonowicz, zaproponował nam Sceny z życia małżeńskiego Ingmara Bergmana i absolutnie przepadłam po przeczytaniu tego dramatu. Zaczęłam czytać i oglądać wtedy wszystkie wytwory wielkiego umysłu Bergmana. I trwam przy mej Skandynawii sercem od lat.

Kochasz morze i otwarte przestrzenie. Kwarantanna musi być dla Ciebie koszmarem?

Jest fatalnie. Zamknęli wszystkie baseny, a ja z natury jestem syreną (śmiech). To jest podwójnie okropne, bo właśnie teraz znalazłabym czas na częstsze pływanie. A tu nic z tego. Co więcej, to niejedyne źródło moich cierpień. Prawdopodobnie nie zrealizujemy też naszego planu na kolejną rodzinną wyprawę. Planowaliśmy przepłynąć barką kanały Alzacji i Lotaryngii. W tej sytuacji pewnie się nie uda.

To jak spędzasz teraz czas?

Nieustannie między kuchnią a sprzątaniem i czynnościami domowymi. Rozwiązuję łamigłówki, gry logiczne, sudoku. Ufarbowałam sobie też na różowo włosy, bo zawsze chciałam sprawdzić, jak będę wyglądać, ale jakoś zawodowe okoliczności temu nie sprzyjały. Dużo czasu poświęcam również na aktywność fizyczną. Także na zewnątrz, w ogrodzie, gdyż mam taką możliwość. Całą pandemię spędzam wszak w  domu rodzinnym. Gdy tylko zaczęło się to wszystko, mama spytała mnie, czy nie wolę być w otoczeniu bliskich. I oczywiście wolałam. Dlatego opuściłam na ten czas moje jednoosobowe gospodarstwo, które uprawiam na 30 metrach i przeniosłam się do rodziców. To był dobry pomysł, ale przez to nie prowadzę życia takiego, jakie ma wielu moich znajomych, którzy mówią: „Leżę w łóżku do 13:00, a od 11:00 piję wino” (śmiech). U nas jest normalnie i właściwie tak, jak było wcześniej. Odkąd pamiętam moi rodzice pracują w domu, więc wstajemy i działamy. Jest jak dawniej. Choć bardzo kocham swoją rodzinę, na dłuższą metę życie bez teatru, kontaktów z ludźmi, bez muzyki, czułabym się nieszczęśliwa.

A zabrałaś do rodziców instrumenty i komponujesz?

Piszę. Oczywiście nikomu nigdy tego nie pokażę (śmiech). Od dawna piszę, ale póki co nie dzielę się tym ze światem. Czuję, że czas na to sam nadejdzie. Ale muszę też powiedzieć, że przez jakiś czas odczuwałam twórczą niemoc, zniechęcenie do działania, robienia. Gdy w pierwszych dniach pandemii, Internet zalało tsunami wszelkich form twórczej ekspresji, poczułam się zmęczona. Przywiozłam sobie do rodziców ukulele, mam tu pianino, gitarę, swój wielki zeszyt z piosenkami… Ale siedziałam i nic. Czułam się bezpłodna artystycznie. Może przez to internetowe szaleństwo poczułam tę niemoc. Obejrzałam też jeden spektakl w Internecie i wiem, że nie kupuję teatru online. Dla mnie teatr jest spotkaniem z żywym człowiekiem, nie z jego awatarem w Sieci. Do tego w Internecie pojawiło się bardzo dużo filmików, które może opierają się na ciekawym koncepcie, ale jakość nagrania jest tak niska, że nie odnajduję przyjemności w oglądaniu tego.

Kryzys twórczy w końcu minął?

Tak, pewnie za sprawą mojej mamy, która kilka miesięcy temu zaczęła uczyć się baletu i w czasie pandemii regularnie zamyka się w pokoju, odbywa lekcje tańca przez Internet i trenuje. Pomyślałam, że nie mogę w tym czasie siedzieć na kanapie. Więc poświęcam czas na sport i jak wspominałam – piszę, choć nie wiem, czy kryzys mi minął do końca. W każdym razie w pisaniu odnajduję przyjemność.

A jaką metodą piszesz teksty?

Mam taki duży zeszyt, spisuję w nim przemyślenia, ale czasem jest to jakieś złapane w locie zdanie, pojedyncza myśl. Zapisuję ją, potem inną. Z czasem okazuje się, że da się to połączyć w dwuwers piosenki. To moje pisanie ma też dla mnie funkcję terapeutyczną, kojącą. Najczęściej punktem wyjścia do pisania jest dla mnie moje własne wnętrze, to co aktualnie czuję i przeżywam, a w pandemii mam poczucie, że czuję jeszcze więcej niż wcześniej.  Może dlatego, że mam mnóstwo czasu na rozmyślanie, rozgrzebywanie starych ran, czucie różnych emocji, a nie mam na nie ujścia, bo nie wychodzę na scenę, bo nie pracuję i to wszystko zaczyna się kumulować w głowie i w sercu. Więc powstają piosenki. I to działa uspokajająco.

W czasie pandemii czytałaś młodym odbiorcom Bagateli książkę. Ile jest w Izie Kubrak z Ani z Zielonego Wzgórza?

Miałam problem z tym czytaniem, bo o ile lubię pracę z głosem, o tyle ten tekst był bardzo archaiczny. Lubię historię, bohaterów, ale męczył mnie język tej książki. Z samej Ani mam za to niepohamowaną wyobraźnię. Często w nią uciekam. Uwielbiam wyobrażać sobie, marzyć i śnić. Od zawsze śnię bardzo dużo i intensywnie. Chętnie oddałabym się kiedyś w ręce naukowców, żeby zbadali we mnie tę tajemniczą skarbnicę snów. Poza tym z Ani z Zielonego Wzgórza już nic nie mam.

A czy Iza Kubrak zakochałaby się w Gilbercie?

Niestety, pewnie tak (śmiech). Mam skłonność do zakochiwania się w takich łobuziakach z temperamentem. Ale i tak musiałaby się ostatecznie bardzo postarać, bo jestem bardzo wymagająca. Mam duże oczekiwania nie tylko w stosunku do mężczyzn – bo to brzmiałoby strasznie – ale w ogóle do życia i do siebie.

A za czym tęsknisz?

Za teatrem, spotkaniami. Za różnorodnością w życiu, którą daje mi praca zawodowa. Czy za czymś szczególnie, to nie powiedziałabym, bo każda próba jest inna, każdy spektakl dotyka innych obszarów duszy i tematów do rozważań, praca z różnymi reżyserami daje możliwość poszerzania spektrum spojrzenia. W życiu aktora fajne jest to, że dziś może zagrać farsę, jutro coś poważnego. Zagrałabym dziś cokolwiek, naprawdę. Choć z rozrzewnieniem wspominam pracę z Klaudią Hartung-Wójciak nad „Żydem” z Wesela, bo ta współpraca była wyjątkowa i realizowana w fajnym zespole. Zagrałabym chętnie też „Czego nie widać” – farsę w reż. Macieja Wojtyszki. To trudna praca, ale ja jestem zachwycona. Dołączyłam do obsady tego spektaklu dopiero rok temu, wiec nie uczestniczyłam w całym procesie twórczym, ale uwielbiam ten rodzaj czujności i precyzji, którego wymaga granie tego spektaklu. 

To spektakl misternie utkany i grany niemal na partyturze. Bez problemu weszłaś w tę strukturę?

O dziwo tak! Ale dostałam miesiąc wcześniej informację, że mam dołączyć, więc starałam się nauczyć tego na sucho. Potem miałam chyba trzy próby tylko, więc pierwsze spektakle były dla mnie jak jazda bez trzymanki. Ale się udało i jest coraz lepiej. Podoba mi się praca przy tym, bo to wspaniały trening warsztatu aktorskiego, wymagający skupienia i precyzji.

Zajmujesz się też fotografią. Jakie robisz teraz zdjęcia?

Tak, oczywiście robię zdjęcia. Jako że niespecjalnie mam teraz modeli, bo siedzimy pozamykani w domach, to robię zdjęcia sobie. Brzmi egocentrycznie, ale autoportret to naprawdę niełatwa sztuka, więc próbuję wykorzystać trochę czasu na podszkolenie się właśnie w tej materii. A ponadto, jak zwykle, nie rozstaję się ze swoimi wszelkimi analogami (a trochę ich mam) i na kliszach dokumentuję różne sytuacje i zdarzenia, czyli w sumie bez zmian – robiłam to przed pandemia, robię nadal i robić będę. Niektórzy mają pozapychane rolki w aparacie swojego telefonu zdjęciami z podróży, życia, robią kilkanaście podobnych zdjęć a potem tak naprawdę niczemu one nie służą poza zapełnianiem pamięci telefonu. Praca z negatywami pozwala naprawdę docenić dany moment, spotkanie, zdarzenie które wybieramy, żeby nacisnąć spust migawki. No i klimat tych zdjęć jest niepowtarzalny. Uwielbiam współczesne technologie fotograficzne. Nasze telefony i aparaty robią teraz wspaniałe zdjęcia, ostre jak żyleta, piękne, w kolorach itp. Dużo pracuję też techniką cyfrową, ale uwielbiam wszelkie analogowe niedoskonałości – trochę ziarna, nieostrości, no i tę ekscytację, kiedy nareszcie wywołasz film i po raz pierwszy zobaczysz, co wyszło i czy w ogóle cokolwiek wyszło. Dla mnie to jest magia. Kocham patrzeć na świat przez obiektyw aparatu. Gdyby aktorstwo przestało istnieć, to poświęciłabym się fotografii w stu procentach.

A gdybyś mogła sobie wybrać reżysera marzeń, z którym chciałabyś współpracować, kto by to był?

Czytałam rozmowę z Michałem Kościukiem i oczywiście, podobnie jak on, nie odmówię współpracy ani Sorrentino, ani Tarantino (śmiech). Chętnie też zagram u Smarzowskiego. Ale wiesz, mam taką naturę, że po prostu przyjmuję to, co mam aktualnie dane. Żyję bardziej tu i teraz. Nie myślę, co bym chciała grać i u kogo. Dlatego mówiąc serio, ucieszę się podobnie, jak przyjdzie do mnie Haneke czy też jak przyjdzie Maciek Sajur, który może kiedyś skończy pisać scenariusz serialu z rolą dla mnie (śmiech).

A jakie masz przesłanie dla naszych widzów?

Będzie dobrze i kochajmy się wszyscy. Dopóki się kochamy i szanujemy, jest nadzieja na wszystko. Nawet na to, że nadejdzie kiedyś czas, że rząd będzie wspierał kulturę.

Dziękuję za rozmowę.

Z Izą Kubrak rozmawiała Patrycja Babicka.