Piotr Różański – Nie mam czasu żałować

– Mikoszówka, w której się pan urodził, jest bardzo daleko od Krakowa.

– Oj daleko. To Pojezierze Augustowskie. Mikoszówka jest uroczym miejscem położonym nad Kanałem Augustowskim. Wracam tam co roku na spływ kajakowy.

– I w tej niewielkiej Mikoszówce zapragnął pan zostać aktorem?

fot. Piotr Kubic
Piotr Różański jaki Grabarz w Hamlecie, reż. M. Sobociński, 2010

– A gdzie tam. W ogóle nie myślałem o takim zawodzie – aktor. W Augustowie, do którego wraz z rodziną przeprowadziliśmy się, kiedy miałem siedem lat, ukończyłem pięcioletnie Liceum Pedagogiczne. Tego rodzaju licea wówczas uprawniały do podjęcia zawodowej pracy. Proszę pamiętać, że to były lata powojenne i nauczyciele byli bardzo potrzebni. W naszym liceum uczyli świetni profesorowie, absolwenci Uniwersytetu Lwowskiego i Wileńskiego, którzy do Augustowa trafili po wojnie. Ich erudycja i ogromna wiedza dawały nam solidne podstawy edukacyjne. W liceum także poza standardową nauką mieliśmy zajęcia z chóru, był prowadzony też zespół taneczny i teatralny, bo nauczyciel miał być wszechstronnie wykształcony.

W tamtych czasach po ukończeniu szkoły obowiązywał nakaz pracy. Trochę obawiałem się, że mogę wylądować Bóg wie, jak daleko, w jakiejś małej szkółce. A w Augustowie, w Powiatowym Domu Kultury, był wakat instruktora artystycznego. Ponieważ w mieście jako licealista występowałem z chórami szkolnymi i zespołami tanecznymi, trochę się komuś rzuciłem w oczy. W związku z tym Powiatowy Dom Kultury wystąpił z prośbą do kuratorium, by mnie skierować do pracy właśnie u nich jako instruktora. Pracowałem tam dwa lata, a potem czekało, mnie wojsko, do którego oczywiście nie chciałem iść. A od wojska „reklamowało” podjęcie studiów. Nie bardzo wiedziałem, na jakie to studia zdawać. Trochę już byłem rozleniwiony tą „artystyczną” pracą w domu kultury i nie bardzo miałem pomysł na siebie. Zupełnie przypadkiem ktoś podsunął myśl o szkole teatralnej.

Parę wierszyków umiałem, coś tam zaśpiewać potrafiłem, po liceum wiedzę teoretyczną posiadałem, no to pojechałem do Warszawy. I tak jakoś się dostałem do warszawskiej Szkoły Teatralnej.

Mateusz, Bieryt, Piotr Różański i Jakub Bohosiewicz w spektaklu „Cesarz Kaligula” w reżyserii Ingmara Villqista, 2017 r.

– Za pierwszym razem?

– Ano za pierwszym. I muszę powiedzieć, że ja pewnie wówczas nawet nie bardzo wiedziałem, że jest na przykład Szkoła Teatralna w Krakowie. Rejterowałem przed wojskiem i rejterada była udana. To było najważniejsze.

Nigdy, ani wtedy ani dziś, nie czułem się nawiedzonym artystą. Zresztą wówczas ta szkoła w żaden sposób nie uprawniała, by tak się czuć. To była wybitna szkoła zawodu, bo aktor to był zawód, a nie misja. Miałem umieć robić określone rzeczy, miałem po prostu nauczyć się rzemiosła. Uczono nas wiedzieć; co to jest scena i jak się na niej zachować.

To, czy student jest „artystą” par exellence, czy tylko będzie wykonywał zawód w sposób „techniczny”, było sprawą każdego z osobna. Artyzmu nikomu do głowy i duszy się nie wleje.

– Pięćdziesiąt lat na scenie to piękny jubileusz.

– Nie wiem. Jak tego nie czuję. Nie pamiętam. Nie żyję tym. Przeszło, minęło. Mnie interesuje to, co jest dzisiaj.

fot. Piotr Kubic
Bogdan Grzybowicz, Piotr Różański i Wojciech Leonowicz w „Procesie”, w reż. Waldemara Śmigasiewicza, październik 2008

– Myślę, że dlatego pan tak to postrzega, bo cały czas pan pracuje. Nieledwie miesiąc temu była premiera „Mefista” Klausa Manna w reżyserii Michała Kotańskiego, w którym pan gra. Poza tym tytułem można pana zobaczyć jeszcze w siedmiu innych sztukach wystawianych w Bagateli. Ich rozpiętość gatunkowa jest niebywała: szekspirowski i czechowowski dramat, angielska farsa, spektakl dla dzieci i niemiecka tragifarsa.

– To fajna sprawa ten płodozmian i wielość ról w moim wieku. Pewnie dlatego nie czuję specjalnie tego jubileuszu. Oczywiście, że doświadczam, zwłaszcza fizycznych, ograniczeń, ale nie są one na tyle intensywne, by utrudniały mi w wykonywaniu zawodu. Na pewno moja umysłowa kondycja jest zadowalająca i stąd wciąż jestem, że tak to określę, „w dużej robocie”. To mi daje niesłychaną energię.

– Trochę pan czaruje tymi ograniczeniami fizycznymi. Szczupły, wysportowany, sprawny. Zna pan wielu siedemdziesięcioparolatków w takiej formie?

– Tak się zdarzyło. Na tym pewnie też polega trochę mojego dzisiejszego aktorskiego szczęścia. Ponieważ reżyserzy wiedzą, że jak na swoje lata jestem sprawnym mężczyzną, skrzętnie to wykorzystują w spektaklach. Potem mną koledzy poniewierają po deskach na przykład w takim „Hamlecie”.

fot. Piotr Kubic
Marek Litewka, Piotr Różański, Jan Szurmiej i Krzysztof Bohenek podczas próby spektaklu „Skrzypek na dachu” w reżyserii Jana Szurmieja, kwiecień 2003

Myślę, że na tę moją – ogólnie rzecz ujmując – niezłą kondycję wpływa to, że po pierwsze czuję się potrzebny, a po drugie, że w pracy spotykam wyłącznie młodych ludzi, od których mogę czerpać energię. Nie rozmawiam o chorobach, nie rozmawiam o żadnych starczych rzeczach. Wciąż staram się z przyjaciółmi mówić o tym, co jest dziś i co jest do zrobienia jutro. Owszem, odpuszczam już teraz bankieciki. Chciałoby się posiedzieć, ale znając konsekwencje dnia następnego, wolę zniknąć odpowiednio wcześniej, choć kaca nie miewam z natury rzeczy.

– Lubi pan swoją jedną z pierwszych ról – ChopKaw iwaszkiewiczowskim „Lecie w Nohant”.

– Premiera „Lata” miała miejsce w 1968 roku w teatrze w Słupsku, do którego zawędrowałem po szkole teatralnej namówiony przez cudownego Andrzeja Ziembińskiego. Reżyserował tę sztukę Jerzy Burski. To był bardzo dobry spektakl, a mnie zdaje się, że udało się zagrać interesującą rolę. Chyba dosyć sugestywnie, bo jedna ze studentek, która pisała pracę magisterską o muzyce Chopina, podesłała mi ją do zrecenzowania. Nie wiem, czy uwierzyła, że jestem Fryderykiem, czy w ten sposób chciała na siebie zwrócić uwagę? W każdym razie opowiadam tę historię, by oddać atmosferę, jaka panowała wokół tego przedstawienia. Byłem wtedy bardzo młody, a sukces „Lata” utwierdził mnie, że dobrze zrobiłem, ucząc się tego zawodu.

– Po Słupsku przyszedł czas na Katowice.

– Z Katowic mam same kapitalne wspomnienia, które można podsumować w ten sposób: bardzo dużo ciekawych ról i intensywnej pracy. Teatr Śląski zawsze będzie miał szczególne miejsce w moim sercu. Te dobre wspomnienia zawdzięczam i dyrektorowi Górkiewiczowi, i temu, że poznałem w Katowicach moją koleżankę, a do dziś serdeczną przyjaciółkę, Alę Kobielską, oraz temu, że zobaczyłem, jak teatr tworzą nie tylko aktorzy i reżyserzy, ale również zespół techniczny. Akurat ten w Katowicach cały pochodził ze Lwowa. Ci ludzie znali doskonale teatr, wiedzieli, czym się go je, a był on dla nich istotnym współpartnerem. Techniczni w Śląskim przygotowali mi godne przyjęcie. Na starannie zaścielonym gazetami stole pojawiła się masa alkoholu. To był piękny gest, który tkwi mi do dzisiaj w pamięci.

fot. Piotr Kubic
Z próby spektaklu „Ślub” W. Gombrowicza w reżyserii W. Śmigasiewicza, kwiecień 2003, Alicja Kobielska, Tomasz Kot, Piotr Różański

– À propos pamięci, zdarzyło się panu zapomnieć, ale tak straaaasznie zapomnieć tekstu na scenie?

– Tak. Katowice. Fredro. Zostałem poproszony o zastępstwo Gustawa w „Ślubach panieńskich”. Pierwsza scena z Radostem, wracam niby z birbantki, poszły już pierwsze teksty i w pewnym momencie: dziura. Ale tak absolutna dziura, że wiem, że nic mnie nie uratuje.

fot. Piotr Kubic
Piotr Różański i Magda Grąziowska w spektaklu „Żeby cię lepiej zjeść” w reż. Piotra Waligórskiego

Tadek Szaniecki, z którym występowałem w tej scenie, próbuje mi podpowiedzieć tekst, ale ja w ogóle nie chcę tego słyszeć, co on mi tam szepcze. Schodzę ze sceny. Jak wszedłem, tak wychodzę w połowie sceny. Tadek trzyma mnie za kostium, żebym nie wyszedł, prawie się ze mną szarpie. Wydawało mi się – jak to zwykle bywa w takich sytuacjach – że trwa to całymi latami. A potem nagle wszystko z powrotem zaskoczyło i zaczęliśmy grać. Spoceni byliśmy obaj.

Ksiądz wybrany, też kibic – spektakl „My w finale 2014”, reż. I. Jera

– W Teatrze Bagatela gra pan 41 lat.

– Już tyle?! Właściwie nie zauważyłem, że to taki szmat czasu. Może dlatego, że wciąż tu się coś dzieje? Ciągle dzieją się nowe rzeczy, i nowi dyrektorzy, i nowi reżyserzy, coraz to nowe role, nowi koledzy… Nie podejrzewam, że aktor może się nudzić w teatrze. Nie ma na to czasu. W teatrze jest zawsze piękny czas.

– Żałuje pan czegoś?

– Jest parę rzeczy, które mnie ominęły, ale nie mam o to do nikogo pretensji. Sam sobie to spartoliłem. Co? To zostanie moją słodką tajemnicą. Ewentualnie mogłoby coś być inaczej, ale też nie jestem pewien, czy by było lepiej. Chwała Bogu, nigdy nie miałem czasu na żałowanie.

Rozmawiała Magdalena Musialik – Furdyna

fot. Piotr Kubic
Karolina Chapko, Piotr Różański, Ewelina Starejki w spektaklu „Lot nad kukułczym gniazdem”, reż. Ingmar Villqist

 

W 2019 roku minie 55 lat kariery artystycznej Piotra Różańskiego, aktora, który od 1974 związany jest z Teatrem Bagatela. Absolwent warszawskiej PWST, na swoim koncie ma około dziewięćdziesiąt ról teatralnych, nie licząc występów w filmie i telewizji.

Więcej informacji:

https://www.bagatela.pl/aktor/piotr-rozanski