Pandemia zastała Cię w czasie urlopu macierzyńskiego. Byłaś w domu, z dzidziusiem. Coś się zmieniło, gdy nadeszła epidemia?
Rzeczywiście niewiele. Jak siedziałyśmy w domu, tak siedzimy nadal. Żyjemy w określonym trybie – wstajemy, śniadanko, zabawy z małą, drzemeczka, obiadek… W tygodniu mój narzeczony chodzi do pracy, a weekendy są nasze – przed pandemią dużo podróżowaliśmy. Wiktoria była już z nami we Wrocławiu, na Morskim Oku, w Bieszczadach… Uwielbiamy też długie spacery. Najczęściej chodzimy na Kopiec Piłsudskiego, ale naszym ukochanym miejscem są Panieńskie Skałki.
Czyli nie wyszliście z trybu „dom”?
Nie wyszliśmy. Jedyne, co było inne, to stres, który pojawił się wraz z informacjami o koronawirusie. Zastanawialiśmy się, co robić. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że nie wychodzimy, więc to był czas dla nas. Spędziliśmy go razem. Nie myśleliśmy o pracy w tym czasie.
Macierzyństwo potrafi przewartościować system, prawda?
Tak. Zmieniło się totalnie wszystko. Dla kobiety to wyjątkowy czas, ponieważ wiąże się z pokładami wielkiej odpowiedzialności. Już nie jestem wolnym ptakiem. Zaczęłam poznawać siebie podczas macierzyństwa od zupełnie innych stron niż wcześniej. Oglądam się dalej i to z każdej strony. Widzę swoje jasne cechy i te ciemne. Dziecko jest moim lustrem. Odbija się w nim moja radość, złość, smutek. I powiem Ci, że to jest piękne.
Macierzyństwo odkryło przed Tobą coś nowego? Coś Ci pozwoliło zrozumieć?
Tak, że to, co wcześniej nazywałam ciężką pracą, nią nie było (śmiech). W życiu nie byłam tak wykończona jak bywam często jako mama. Mimo, że Wiktoria jest uosobieniem spokoju, grzecznym dzieckiem, które nigdy właściwie nie płacze i nie marudzi, jest wzorcowa. Ale przy dziecku, zwłaszcza tak małym, wiele trzeba zrobić. Wcześniej trzeba się też tego nauczyć. A potem odkryć, że wiele z tych zadań to syzyfowa praca. Mam wrażenie, że pranie i prasowanie nigdy się nie skończy (śmiech). Poza tym nauczyłam się gotować, co wcześniej nie było moją pasją. A to bardzo przyjemne, zwłaszcza że bardzo dobrze mi wychodzi. Zwłaszcza: zupy, kotlety, żeberka… czyli tradycyjna, polska kuchnia.
Postrzegam Cię jako osobę, która zawsze działa według planu. Macierzyństwo to pogłębiło?
Faktycznie jestem bardzo poukładana. W moim życiu wszystko jest na tip top. I myślałam, że tak już zostanie, bo ja tak mam. Ale gdy pojawia się dziecko, wiele nagle robi się nieprzewidywalne. I to się zaczyna od najbardziej podstawowych kwestii, np. dziecko płacze a ty musisz iść do toalety. Wybór nie jest oczywisty. Są trzy drogi – albo najpierw zajmę się dzieckiem kosztem pęcherza, albo pozwolę dziecku popłakać i zajmę się pęcherzem, albo pójdziemy razem (śmiech).
A czas? Czujesz, że zegar tyka teraz inaczej?
Dla mnie niesamowity jest ten bieg. Uświadomiłam sobie, jak ja pędzę, gdy nagle musiałam stanąć. Przed ciążą było gęsto. Po dwóch latach aktorskiego bezrobocia (bo pracowałam za kulisami, robiłam opracowania muzyczne, ale nie grałam), wreszcie dostałam upragnioną pracę w Bagateli. Wtedy zaczęłam ten swój pęd i nie wiem, czy bym się zatrzymała. A macierzyństwo było tym momentem, który kazał mi stanąć i patrzeć. To zaś sprawiło, że wiem, dlaczego mogę czuć się szczęśliwa. Stąd, gdy pytasz mnie, jak minęła mi pandemia, mam ochotę odpowiedzieć, że … cudownie. Mój Staszek był w domu, podocieraliśmy się, miłość nam kwitnie.
To jaka jest recepta na udany związek?
Przede wszystkim musi być miłość. Potem zrozumienie, przyjaźń, uczciwość. W sytuacji problemów my rozmawiamy. Nawet gdyby ta rozmowa miała przejść w burzę, to wiemy oboje, że i tak idziemy do słońca. Dzięki naszym długim i częstym rozmowom udaje nam się poznać siebie. Robimy to dla naszego dziecka, bo chcielibyśmy jej podarować doświadczenie cudownej rodziny.
Nie wiem, czy masz świadomość, że już wcześniej przylgnęła do Ciebie łatka Matki Polki z uwagi na Twoją dobroczynność. W Bagateli zawsze grasz w spektaklach dla dzieci w szpitalach, znam Twoje prywatne inicjatywy, np. na urodziny śmiertelnie chorej Patrycji zdecydowałaś się spełnić jej marzenie i razem z Arturem Sędzielarzem zagraliście jej prywatny koncert z piosenkami Grechuty. Skąd u Ciebie taka potrzeba dobroczynności?
Tak, mam to od zawsze, ale nie wiem, skąd. Szczerze mówiąc, nie zastanawiałam się nad tym. Coś mi każe działać, więc działam. To idzie z wnętrza. Jeśli jakiś głosik w tobie podpowiada ci: tak chcę, chcę robić dobro, chcę sprawiać ludziom radość, to dla mnie jest to wartość.
Wierzysz, że sztuka ma moc terapeutyczną?
Tak. A przede wszystkim muzyka jest bliska memu sercu. W domu drę się bez końca (śmiech). My ze Staszkiem śpiewamy, a Wiktoria powoli zaczyna dołączać. Aktualnie śpiewamy Hakuna matata. Poza tym też tańczymy. Nie sięgam w czasie macierzyństwa zbyt często za instrumenty, a jestem klarnecistką i saksofonistką. Nie uczestniczą one jednak teraz w naszej codzienności, bo są dla Wiktorii zbyt głośne. Jeszcze chwilkę muszą zaczekać. Za to śpiewamy cały czas. Nawet „dzień dobry” do małej jest częściej wyśpiewane niż powiedziane. Dużo mamy muzyki w życiu.
A masz jakieś rady dla młodych matek?
Na pewno zdaję sobie sprawę, że mam wyjątkowe szczęście, ponieważ mam cudnego partnera, zdrowe i radosne dziecko… Czuć, jak w naszym domu kwitnie miłość. Ale zdaje sobie sprawę z tego, że nie każda młoda mama ma tak dobrze. Kiedyś pewnie bym poradziła, że warto mieć plan, poukładać sobie wszystko w głowie i w przestrzeni. Ale już wiem, że nie wszystko w życiu można zaplanować. To też okazuje się wartością. Wiktoria jest naszym cudem i zwycięstwem. Najważniejsza rada to chyba jednak taka, żeby robić wszystko z serca. Bardzo dużo jest artykułów, książek, porad dotyczących macierzyństwa. Uważam, że należy je odstawić i zająć się słuchaniem swojego wnętrza. Serce matki wie, co jest najlepsze dla jej dziecka. Wszystko to trzeba po prostu ogarniać miłością. A i bardzo ważne – nie obwiniać się, bo dziecko, zwłaszcza pierwsze, jest eksperymentem i to naturalne, że popełniamy błędy.
Porozmawiajmy o teatrze. Do jakiego miejsca chciałabyś wrócić, bo przed nami nowe?
Nie powiem nic odkrywczego, jeśli zaznaczę, że marzę o większej ilości projektów muzycznych. Mamy fantastyczny zespół, utalentowany muzycznie, świetnie śpiewający i grający na wielu instrumentach. Byłoby wspaniale, gdybyśmy więcej z tego czerpali. Poza tym cieszę się na te zmiany. Zmiany są potrzebne nie tylko ludziom, ale też miejscom. Mam nadzieję, że to będzie naprawdę dobra…, tzn. świetna zmiana. Ale chciałabym jak najwięcej grać, bo kocham to, co robię. A u nas, w Bagateli, zawsze się grało dużo. Dlatego mam nadzieję, że wrócą czasy sprzed pandemii.
A w jakim repertuarze wystąpiłabyś najchętniej od razu po powrocie?
Najbliższym mi spektaklem są Szaleństwa nocy, ponieważ dla mnie były pierwszą przygodą w tym teatrze i są muzyczne. Ale chętnie zagrałabym i w Pomocy domowej i w Czego nie widać… No i chętnie podjęłabym pracę przy czymś nowym.
Dobra, mamy już laurkę z Twoją podobizną, to powiedz mi teraz, jakie masz wady?
Nie mam wad (śmiech). A serio – to jestem zodiakalnym bykiem. Miewam więc problemy z upartością czy bywam zaborcza. Chciałabym mieć wszystko pod kontrolą. Pracuję nad tym, pracuję nad przestrzenią – by dawać ją sobie i innym w takim zakresie, w jakim jej potrzebują. Myślę, że musze też pracować nad odpuszczaniem. Byki mają taką zawziętość w charakterze, że nie potrafią odpuścić. A jak się puści czasem – przepraszam za wyrażenie – takiego długo trzymanego bąka, nawet publicznie, to okazuje się, że świat się nie wali i jest ok (śmiech).
A masz jakąś wymarzoną rolę, która jeszcze przed Tobą?
Może rolę nie. Oczywiście jak pewnie każda aktorka marzyłam najpierw o graniu pięknych i dobrych księżniczek. Ale wyrosłam z tego marzenia i marzę o zagraniu czarnego charakteru.
A jest coś, co chciałabyś powiedzieć naszym widzom?
Że nie mogę się doczekać wspólnego przeżywania. A przede wszystkim śmiechu.
Dziękuję za rozmowę.
Z Kamilą Pieńkos rozmawiała Patrycja Babicka.