W jakich okolicznościach zastała Cię pandemia? Byłeś na nią przygotowany?
Jakub Bohosiewicz: Byłem. Jestem typem człowieka, który przygotowuje się do takich rzeczy. Śledziłem wcześniej wszystkie doniesienia na temat koronawirusa. Od połowy lutego mniej więcej już nabrałem pewności, że wirus do nas dotrze. Dlatego już wtedy pojechałem do sklepu i zrobiłem wielkie zakupy. Oczywiście miałem nadzieję, że to nas minie, ale z każdym kolejnym dniem stawała się ona coraz bardziej płonna.
Czego się bałeś najbardziej?
JB: Paniki otoczenia. Pojawia się zawsze w takich okolicznościach. Poza tym mam bliskich, także w grupie ryzyka. Czuję się odpowiedzialny za rodzinę, więc zacząłem planować i działać. Zaopatrzyłem dom nie tylko w jedzenie, ale też w środki czystości, pieluchy, jedzenie dla kotów, baterie… Zadbałem o wszystko. Nadal rzadko chadzamy na większe zakupy, bo wciąż zużywamy zapasy. Nawet powiem ci, że lekko jestem przerażony ilością kociego żarcia w domu, bo mam chyba jeszcze z 10 kilo. Do tego 35 kilo żwirku.
Jak spędzałeś czas?
JB: Mam dwóch synów – siedmiomiesięcznego i ponad pięcioletniego. Czas ten więc spadł nam z nieba, bo mogliśmy zająć się sobą. Uznaliśmy, że to będzie nas czas na rodzinę, na refleksję.
Jakie więc pojawiły się refleksje?
JB: Myślałem na przykład o tym, że przeżyłem komunę, stan wojenny, Czarnobyl, globalny terroryzm, ale nigdy w moim życiu nie było sytuacji, że świat nagle się zatrzymał. To tak jakby ci nagle odcięto nogi. Coś ci odbiera wolność. Zdałem sobie sprawę, że mój syn będzie o to doświadczenie bogatszy. Zdałem sobie sprawę, że on jako dziecko przeżył prawie trzymiesięczny brak kontaktów z rówieśnikami. To musi być dla niego bardzo trudne. Staramy się z nim rozmawiać i mu wyjaśniać, czemu tak jest. Ale to, co dzieje się wkoło, dla dorosłych jest abstrakcyjne, a co dopiero mają powiedzieć dzieci. Nie dotykaj, załóż maskę, nie możesz bawić się na placu zabaw… – trudno komunikować cały czas takie rzeczy małemu człowiekowi. Głównie więc, wracając do pytania, moje refleksje koncentrowały się na rodzinie.
To chyba dobrze?
JB: Oczywiście był to super czas. Ale każdy kij ma dwa końce. Dobrym przykładem jest tu miłość. Jest czas początkowej fascynacji, zatracenia się w tej drugiej osobie. To trwa przez kilka miesięcy. Ale dla dobra związku ważne jest, by osiągnąć stan, w którym wiecie, że możecie na siebie liczyć, że jesteście sobie najbliżsi, ale że też jest miejsce na to, by każdy miał swoją przestrzeń.
Dla wielu związków czas zamknięcia był próbą przetrwania razem. A u Was?
JB: Nas ten czas umocnił. Ale oczywiście były trudne momenty. Bo co innego dobrowolnie się izolować od świata, a co innego być zamkniętym.
Grałeś kiedyś w spektaklu, w którym Twoja postać doświadczała czegoś podobnego?
JB: Pies, kobieta, mężczyzna w reż. Andrzeja Majczaka to dobry przykład. Kiedy on chce odejść, ona przywiązuje go do łóżka za ręce i nogi, zniewala, chce wyłączności. Karmi go sama, kontroluje jego fizjologię. Niektórzy to lubią, ale to jednak zaburzenie. Okropny, abstrakcyjny świat.
A Ciebie spotkało coś okropnego w czasie pandemii?
Mam trzy koty. To znaczy miałem… Mia była ze mną 13 lat, była moją księżniczką i pięknością. Tuż przed zamknięciem nas wyczułem u niej guzki na klatce piersiowej. Pojechałem z nią do weterynarza. Okazało się, że to rak. Odbył się zabieg, wróciliśmy do domu i byłem pełen nadziei, że wszystko będzie dobrze. Ale ona z dnia na dzień gasła. Przestała jeść, pić, nie wychodziła się bawić. Czułem, że to jej koniec. Dlatego dałem jej wiele swojej uwagi, żebyśmy mogli się pożegnać po tylu latach przyjaźni. Bardzo to przeżyłem.
Ta sytuacja sprawiła, że więcej myślałeś o sprawach ostatecznych?
JB: Tak. Ta sytuacja była doskonałym generatorem myśli ostatecznych. Zacząłem myśleć o tym, jak wiele się skończyło, jak wiele się teraz zmieni.
Czym jest maseczka dla aktora?
JB: Rodzajem wyzwolenia. Dobrze stać się nagle dla wszystkich nierozpoznawalnym (śmiech).
A co sądzisz o graniu w przyłbicach?
JB: To by wymagało zmian w scenariuszach. Poza tym mam wątpliwości, jeśli chodzi o nośność dźwięku i impostację.
Czego po tym czasie chciałbyś dla siebie jako aktora?
JB: Chciałbym zagrać jakąś postać od początku do końca stworzoną we mnie, bazującą na moich nowych doświadczeniach. Ale nie jest tak, że powiem ci, z kim bym chciał pracować albo podam ci konkretną postać. Lubię w swojej pracy wyzwanie spotkania nad rolą, nad teatrem. Każde może być inspirujące. To wszystko zależy od nas, od tego, z jakim podchodzimy zaangażowaniem. Oczywiście dobrze dawać z siebie przy takiej pracy sto procent. Choć czasem się nie da. Kiedyś, gdy byłem jeszcze młodym aktorem, spytałem na planie serialu reżysera, Macieja Wojtyszkę, co mógłbym zrobić lepiej. Odpowiedział: Słuchaj to jest taki format, że nawet jakbyś chciał lepiej, to i tak się nie uda (śmiech). Aktor musi w swojej zawodowej pracy doświadczać różnych rzeczy, nie zawsze są to super role, ale zawsze cenne doświadczenia. Aktor rozwija się całe życie.
I jak tu oceniać pracę aktorów, skoro to niekończący się proces…
JB: Usłyszałam ostatnio wspaniały komplement. Wyjechaliśmy z rodziną nad morze do cudownego miejsca z fantastyczną kuchnią. Bezpiecznego teraz, z dala od większych aglomeracji. Gospodyni od pierwszego wieczora mówiła, że przypominam jej jakiegoś aktora. Nawet próbowałem jej pomóc – podsuwałem typy. Ale ona, że nie to nie ten. Dopiero rano, następnego dnia, powiedziała, że przypominam jej Kubę Bohosiewicza (śmiech).
Odkryłeś różne prawdy o sobie. A odkryłeś w sobie też coś z dziecka?
JB: Tak. Wtedy, gdy można było zwiedzać lasy, tj. przed ich zamknięciem i po, dlatego zacząłem zgłębiać w sobie pasję obserwowania natury. Zachowując wszystkie środki ostrożności typu: guzik w windzie uruchomiony kluczykiem, chłopaki w maseczkach, samochód zdezynfekowany, itd., organizowałem wycieczkę na łono natury. Zrobiliśmy piękne trasy po Puszczy Sandomierskiej, Lasach Janowskich, po Parku Bielańsko-Tynieckim, a także po przepięknym miejscu blisko mojego domu, tj. po Białym Prądniku. 10 minut samochodem od mojego domu w centrum miasta i jestem w rezerwacie. Płynie potok, pachną drzewa, dzięcioł stuka, ryba płynie, zając skacze… Zwiedziliśmy wiele pięknych miejsc i byliśmy zwykle sami. Spotkaliśmy kumaka (taką żabę), błotniaka łąkowego, żurawie, łosia… Pojawiło się więc nowe marzenie, by mieć jakiś domek za miastem. Organizowaliśmy sobie też wycieczki tematyczne, np. postanowiliśmy zwiedzić miejsce, w którym coś się kończy.
I gdzie jest takie miejsce?
JB: Pojechaliśmy np. tam, gdzie Wisła wpada do morza. To w rezerwacie Mewia Łacha. Polecam to miejsce. A wracając do twojego pytania o to, czy odkryłem w sobie coś z dziecka, to na pewno muszę wspomnieć o lego. Zostałem w tym temacie prawdziwym masterem. Mój syn ma hopla na punkcie lego, więc na urodziny od każdego dostał jakieś pudełko. Planowaliśmy dawać mu po jednym, raz na jakiś czas. Ale czas się nagle wydłużył i robiliśmy pudełko za pudełkiem.
Co ułożyliście?
JB: Wielkiego ninję, prom kosmiczny, łaziki i wiele innych super rzeczy. Niestety, nie pokażę ci, bo syn zarządził, że po ułożeniu wszystko musi zostać rozebrane, posegregowane i schowane.
Jaki ojciec, taki syn. Po tym, jak się przygotowałeś do pandemii, nie mam wątpliwości, że w lego macie żołnierski porządek.
JB: Nie tylko w lego. Myślę, że wielu Polaków postanowiło w tym czasie porządnie posprzątać. My pozbyliśmy się tak zwanej przez nas – ściany płaczu. Mieliśmy jedną brzydką ścianę – odświeżyliśmy ją, pomalowaliśmy i zawiesiliśmy obraz. Na początku nam nie pasował, ale potem stwierdziliśmy, że chodzi o ramę. Mieliśmy więc wieczór zajęć manualnych ze zdejmowaniem ramy. Wymagało to skupienia i precyzji, żeby nie zniszczyć płótna. Udało się i jest pięknie.
A coś cię zaskoczyło?
Tak. Może nie będę opowiadał, ale zostawiłbym pod refleksję temat sąsiadów. Każdy z nas ich ma, ale podczas tego czasu można było się dowiedzieć o nich wiele. Pewnie o mnie jako o sąsiedzie również. Ale nie będę wchodził w szczegóły. No i zaskoczyło mnie (tak samo jak wielu moich znajomych) to, że założyłem Facebooka (śmiech). Pewnie go skasuję jednak. Od początku nie byłem przekonany, czy chcę go mieć. Ale usiadłem ostatnio z moim młodszym szwagrem i on powiedział coś, co dało mi w tym temacie jednak pewność. Powiedział: albo cię to jara, albo nie jara. I jak to młody może nauczyć starego? (śmiech) Wiem, że mnie nie jara.
Spełniło się jakieś nawet małe Twoje marzenie w ciągu tego czasu?
JB: Tak! Wczoraj (śmiech). To naprawdę było moje marzenie, a właśnie wczoraj poznałem Stefana Friedmanna. Zaskoczył mnie w masce. Spotkaliśmy się w toalecie na planie filmowym. Gdy go rozpoznałem, zacząłem wyrażać swoje uznanie dla jego pracy zawodowej. Widział po mnie, że jestem przejęty. Przez te okoliczności i to, że nie od razu go poznałem, było bardzo zabawnie.
A co powiesz naszym widzom?
JB: Mam nadzieję, że niedługo się zobaczymy i że nie będzie między nami dyskomfortu, że siedzimy obok siebie. Że znów przyjdzie czas, gdy odbiorcy teatru będą śmiać się, płakać, wzruszać. Czekam na to.
Dziękuję za rozmowę.
Z Jakubem Bohosiewiczem rozmawiała Patrycja Babicka.