Jak to jest kazać złotej rybce, Goldi, siedzieć w domu przez kilka tygodni?
Aleksandra Godlewska: Złota rybka musiała się przystosować do długotrwałej przerwy powierzchniowej, bo tak się sprawy potoczyły. A tak naprawdę tylko raz do roku wykorzystuję możliwość wylotu na safari nurkowe. I bardzo na to czekam. Tydzień na środku morza, z dala od cywilizacji. Rzeczywiście potrzeba czucia wody jest u mnie ogromna. Od zawsze. Wybrałam aktorstwo, bo o teatrze marzyłam również, a wydawał się bardziej realny. Pojawiły się dzieci, i obcowanie z „podwodziem” zeszło na dalszy plan. Mam nadzieję, że emeryturę spędzimy razem z mężem na jachcie, z którego będzie można również nurkować. Bo na środku morza czuję się do bólu szczęśliwa. Będę miała więcej czasu na fotografię podwodną, którą zajmuję się od dawna, ale zbyt rzadko, bym czuła się tym tematem nasycona. Fotografia podwodna jest niezmiernie trudną dziedziną, trzeba być przede wszystkim doświadczonym nurkiem, dopiero wtedy można zapanować nad techniką. A gdy rekin napiera, dochodzi lęk i niezbędne procedury bezpieczeństwa. Zrobić wtedy dobre zdjęcie – to wyzwanie. Musiałam oswoić tęsknotę za morzem, ale ono we mnie jest. W każdym marzeniu widzę rafy, delfiny, rekiny… Na pocieszenie mam tysiące zdjęć, które czekają na selekcję. No i przyjaciół , z którymi robimy czasem podwodne sesje basenowe .Modeling podwodny to masakrycznie wyczerpujące zajęcie, ale efekty warte zachodu . Pozuję pod wodą w długich sukniach, których nie mam kiedy wykorzystywać na powierzchni 😀 Można powiedzieć, że przemycam pod wodę odrobinę teatru.
Jesteś kobietą przestrzeni, bo nie tylko woda, nurkowanie, żeglowanie, ale też bieganie jest Twoim chlebem powszednim. Jak sobie radziłaś z sytuacją zamknięcia? Biegałaś w domu czy oszukiwałaś system?
AG: Biegałam do najdalszej apteki na dzielni (śmiech). Ale też wyjeżdżaliśmy często do naszego domku pod Krakowem. Przede wszystkim, by wietrzyć dzieci, ale i nam z mężem było to bardzo potrzebne. Sport jest moim lekarstwem na wiele bolączek . Chyba jestem masochistką (śmiech) – mocny wycisk świetnie mi robi na głowę. Obojętne, czy to bieganie, czy pływanie, czy przerzucanie żelastwa. Wyznaję zasadę, że lepiej się zużywać, niż rdzewieć i tego się trzymam (śmiech).
Od zawsze tak masz?
AG: Nie. Od zawsze byłam związana z wodą, a na co dzień nie uprawiałam sportów. Wszystko zmieniło się osiem lat temu. Miałam wtedy bardzo poważny wypadek, który zweryfikował wszystkie moje dotychczasowe wartości. To był mój pierwszy, osobisty lockdown. W piątej dobie po urodzeniu mojego synka zdarzyła się sytuacja, która unieruchomiła mnie i zamknęła w domu na ponad rok. Gdy ostatnio odcięto nas z powodu koronawirusa, pomyślałam, że przecież już to przerobiłam. Wiem, co się może dziać z psychiką, lepiej niż kiedyś umiem sobie z tym radzić. Wtedy, osiem lat temu, miałam dużo planów – dostałam cudowne propozycje na czas po ciąży. Deklarowano nawet, że te projekty zaczekają na mnie do czasu, aż dojdę do siebie po urodzeniu dziecka. Wszystkie plany jednak spełzły na niczym, gdy bardzo boleśnie roztrzaskałam sobie szczękę. Szczęśliwie, wszystko udało się odrestaurować od wewnątrz, ale niezrastające się długo kości i otwarte rany sprawiały, że nie mogłam wyjść z domu przez kilka miesięcy. Zszokowana siedziałam z dzieckiem przy piersi w domu i starałam się skupić na nim, nie myśleć o bólu i niedogodnościach, by nie ulec załamaniu. Chirurdzy nakazali jeść mięso, przestać karmić piersią i się nie ruszać. Udało mi się przeforsować dwie z tych rzeczy – wykarmiłam syna i uparłam się, że pozostaję wege. A nie – przepraszam – robiłam wyjątek dla prozdrowotnej galarety drobiowej , którą specjalnie dla mnie przygotowywał mąż ! Przez kilka miesięcy mogłam przełykać tylko to, co przejdzie przez grubą słomkę. A do zrastania się kości potrzebny był kolagen. Mieliłam na rzadką papkę galaretę i wszystko inne. No i zero aktywności fizycznej . Wtedy bliscy i Internet uratowały mi życie, a cały ten wypadek zrewidował moje spojrzenie na życie, na wartości. Zrozumiałam , że moje szczęście nie zależy od ilości premier w roku czy od zagranej roli. Tylko od zdrowia i bliskości tych, których kocham.
I teraz, w czasie pandemii, znalazłaś analogię do tamtego czasu?
AG: Tak, ale wtedy już odbyłam całą tę wewnętrzną pracę. Nie wiedziałam, jak będę wyglądać po wygojeniu, czy odzyskam dykcję. Wtedy właśnie zaczęłam sobie zadawać pytanie, co by było, gdybym musiała zmienić zawód. Opracowałam plan „B” , „C” i nawet „D”. Mogłabym żyć z pracy głosem, z fotografii, nawet z pieczenia ciast, tortów itd., robię to od zawsze. Mogłabym być instruktorem nurkowania. Umiem wyszywać i robić na drutach (śmiech). Uspokajały mnie takie porządki w głowie. Więc teraz, gdy to się zaczęło, wszystko było podobne. Jedyną różnicą był i jest nieustający lęk o rodziców, teściów, o ciocie. Wiesz – taki uporczywy, z tyłu głowy. Na całą resztę zareagowałam spokojnie, myśląc: Aha, to znowu czas na nadrobienie zaległości, na rozwój, na dzieci, książki, szlifowanie języków…
Wtedy nie biegałaś, a teraz biegasz…
AG: Nie biegałam nigdy wcześniej, ale właśnie dzięki tamtemu wypadkowi zaczęłam. Gdy tylko lekarz pozwolił mi się ruszać, wyszłam pospacerować. Po tak długim czasie siedzenia w domu miałam niemal zaniki mięśni. Wiedziałam, że od spacerowania nie odzyskam kondycji. Na początku nie byłam w stanie przebiec stu metrów. Ale się zawzięłam, co skończyło się Koroną Maratonów Polskich. Będę się nią kiedyś chwaliła wnukom (śmiech). Okazało się przy okazji, że biegając można pomagać. Od kilku lat biegam więc wraz z grupą przyjaciół w koszulce Stowarzyszenia Koliber, które wspiera dzieci z chorobami onkologicznymi. Nagłaśniamy istnienie tego stowarzyszenia, dzięki czemu łatwiej o 1 % i o pieniądze na masę innych potrzeb.
Jak zaczęłaś biegać w maratonach?
AG: Pierwszy – Cracovia Maraton – z ciekawości, czy dam radę. Drugi- bo koleżanka oddała mi pakiet na Wrocławski, w którym sama nie mogła wziąć udziału. Trzeci – poznański, bo przyjaciele szukali kompletu do auta. Czwarty – bo mój mąż akurat w dniu maratonu obiecał dzieciom zwiedzanie warszawskiego Copernicusa. A maraton w Dębnie – już z rozpędu. Ostatnio częściej biegam półmaratony, bo chcę oszczędzić kolana na narty (śmiech). Zauważyłam, że gdy pojawiają się negatywne myśli, pierwsze co robię, to zakładam biegówki i lecę. Zresztą nawet gdy moje dzieci widzą, że robię się nerwowa, mówią: „Mamo, weź idź pobiegaj”.
Czego bardziej teraz pragniesz – wrócić do pracy, czy pojechać na wakacje?
AG: Gdy pojawia się dziecko, zmieniają się priorytety. Uwielbiam swój zawód i tę niepowtarzalną energię, jaka płynie między sceną a widownią. Cudownie jest być na scenie i zatracać się na sto procent w innej rzeczywistości. Nikt nigdy nie usłyszał, że mi się nie chce. I bardzo tęsknię za moimi spektaklami, za pogaduchami w garderobie. Ale… Jeśli obiecujemy dzieciom narty czy żagle, to robimy wszystko, by ich nie zawieść. Dzielimy z mężem miłość do różnych aktywności, podróży, staramy się przekazać ją dzieciom. Pokazać im świat, rozbudzić ciekawość i wyobraźnię. Wszak podróże kształcą. Mój mąż, Łukasz, też jest aktorem Bagateli. Trudna sytuacja, bo oboje czasowo straciliśmy pracę. Ale dzieci nie pozwalają nam na nudę. Są cudne – śmiejemy się, że z racji dziesięcioletniej różnicy wieku mamy dwójkę jedynaków. I każde wymaga osobnego czasu. Nie mamy pojęcia, co jest na Netflixie, bo jeszcze go nie „odpaliliśmy”. Obiecaliśmy dzieciom żagle, więc bardzo chcielibyśmy tę obietnicę spełnić. Dla siebie również – mąż jest zapalonym żeglarzem i doświadczonym skipperem. A dla mnie każdy kontakt z wodą – bezcenny .
Masz dużo pasji. A co fotografujesz, gdy nie jesteś pod wodą ?
AG: Fotografem jestem sercem, więc nie tyle szukam tematów, co patrzę kadrem. Z aparatem właściwie się nie rozstaję, bo co chwila zdarza się coś zasługującego na uwiecznienie. Focę przede wszystkim moje dzieci – najwdzięczniejsze obiekty, choć coraz częściej się buntują. Teraz jestem na Warmii u moich Rodziców, dookoła las. Wstaję tu o 4 rano i robię zdjęcia makro. Nie jestem skowronkiem, lepiej funkcjonuję w nocy. Ale o wschodzie słońca każde, nawet najbardziej pokiereszowane źdźbło trawy, ma w sobie magię. Zdarzają się wiewiórki ! A od kilku dni focę głównie bobry (śmiech) . Tuż obok domu rodziców urządziły sobie królestwo.
Wiem, że jesteście też rodziną uzdolnioną muzycznie. Muzykujecie w domu?
AG: Wszyscy mamy to w genach. Moja mama tańczyła i śpiewała wiele lat, m. in. w zespole Śląsk, ma piękny alt, dziadek był muzykiem i organistą, tato przez krótki czas uczęszczał do krakowskiej szkoły teatralnej. Trudno więc uniknąć wspólnego śpiewania na cały regulator i dzikich pląsów w takt ulubionych piosenek. Mąż super śpiewa. I gra na gitarze. Ja gram na fortepianie, gitarze i kastanietach, cóż z tego, jeśli częściej wyżywam się nożem na pomidorach (śmiech). Wtedy nasza córka, Ewa wyjmuje ukulele i razem z Kubą śpiewają piosenki z FNAF’a .
Co jeszcze robicie razem?
AG: Ewa ma prawie osiemnaście lat, więc jest samodzielna. Staram się spędzać z nią jak najwięcej czasu na rozmowach. Któż inny ma jej objaśniać świat, jak nie mama. Poza tym ma charakter i niesamowite poczucie humoru, więc rozmowa z nią często kończy się bólem brzucha – ze śmiechu. Natomiast Kuba ma osiem lat i nadal jest bardzo żądny mojej uwagi – niemal non stop. Wciągam go więc we wszystkie czynności, w gotowanie, pieczenie ciast, umie już zrobić ukochany blok czekoladowy i jeszcze bardziej ukochane tiramisu. Razem robimy lekcje, zdjęcia (jest zafascynowany Lightroomem – programem do obróbki zdjęć ), czytamy, układamy lego – jestem w tym naprawdę dobra, ale syn bije mnie na głowę. Czasem Kuba ćwiczy ze mną. Tzn. mniej ćwiczy, a głównie wisi nade mną, zadając mi pytania w stylu „Jaka jest różnica między villagerem a zombiakiem?”. Rodzice miłośników gry Minecraft wiedzą (śmiech). Mimo przymusowej przerwy w pracy wciąż nie mam wystarczającej ilości czasu na czytanie, filmy, porządki w tysiącach zdjęć. Wciąż muszę wybierać pomiędzy „ważnym” i „ważniejszym”. Artystyczny bałagan w domu też średnio ogarniam, ale zawsze jest pysznie i zdrowo ugotowane, poprane, poczytane, pogadane, pośmiane, pobiegane… o priorytetach już mówiłam? (śmiech). Gdybym miała zdefiniować siebie, powiedziałabym, że przede wszystkim jestem matką. Aktorstwo nie jest moim posłannictwem, już nie. Jest zawodem, który uwielbiam wykonywać. Ale jestem też żoną, nurkiem, fotografem. I dopiero to wszystko razem określa mnie w pełni.
Jako aktorka Bagateli, przed którą wiele zmian, masz jakieś marzenie o przyszłości tego teatru?
AG: Nie mogłam się decydować, czy wolę śpiewać, czy tańczyć. Poszłam w aktorstwo dramatyczne, wierząc, że pozwoli mi na realizację wszystkich tych miłości. I tak rzeczywiście na początku było. Graliśmy więcej muzycznych sztuk. Potem nagle przestaliśmy, czego nie rozumiem, bo w naszym zespole wszyscy znakomicie śpiewają i tańczą. I jeśli pytasz, czego bym chciała, to wrócić choć częściowo do takiego repertuaru. Ale generalnie jestem otwarta na nowe. Zwłaszcza na Almodovara, gdyby zechciał do nas wpaść. Albo na piosenki napisane przez ciebie.
Kim byś chciała być, gdybyś nie była aktorką?
AG: Freediverką, robiącą gdzieś na Bora Bora zdjęcia wielorybom, rekinom i delfinom, działającą na rzecz ochrony oceanów. Serio! Oraz oczywiście żoną tego samego męża i mamą tych samych dzieci. Tylko czy oni nie mieliby nic przeciw? (śmiech)
Brałaś udział w nietypowym czytaniu „Ich czworo” G. Zapolskiej w reż. G. Castellanosa. Pierwszy raz robiliśmy coś takiego? Jak oceniasz taką formę pracy i kontaktu z widzem?
AG: Mieliśmy tak wielką przerwę w pracy, że z radością w to weszłam. To była wielka przyjemność spotkać się z ludźmi z teatru i wspólnie popracować. Zwłaszcza że praca głosem nie jest mi obca. Moją pierwszą pracą w Krakowie, już podczas studiów, była lektorka w RMF FM za złotych czasów tej rozgłośni. Tam właśnie poznaliśmy się z mężem. Natomiast jak oceniam taką formę spotkania z widzem? Jako eksperyment okej, ale teatr to spotkanie artystów i widzów, któremu towarzyszy charakterystyczna energia. Lubię czuć ten szmerek, oddechy, śmiechy, odgłosy oburzenia. To jest wzajemnie napędzająca się siła.
Za którą rolą, sztuką w Bagateli tęsknisz?
AG: Za Sarenkami! Bardzo cenię reżysera, Jana Szurmieja. Miałam okazję po raz trzeci z nim pracować. Był Skrzypek na Dachu, był Sztukmistrz z Lublina. A ostatnia nasza wspólna premiera, to Śmierć pięknych saren. Pod jego okiem współtworzymy magię. Ale zamiast pisać o tym, wolałabym zaprosić widzów na spektakl. Zagrałabym też z radością Boeing, boieng i Wariacje pożądania. I jeszcze Tramwaj zwany pożądaniem, mimo że pojawiam się tam na kilka minut. Dziwne, uświadomiłam sobie, że moje ukochane role to nie „główniaki”, ale epizody, które uwielbiam czynić wyrazistymi.
Jak brzmi Twoje przesłanie do widzów?
AG: Czas jest nam dany w jakimś celu. Rozpaczanie jest ograniczające. Warto wykorzystać ten czas jak najlepiej. Skoro nie mamy wpływu na tak wiele spraw, to może skupmy się na tym, na co mamy wpływ . Jest tyle fascynujących rzeczy w życiu do zrobienia . Książek do przeczytania, filmów do obejrzenia, języków do nauczenia, rozmów do odbycia… A słowo do naszych Drogich Widzów: Cierpliwości, niedługo znów się spotkamy. A wtedy… Nie wiem, czy mury teatru wytrzymają tę eksplozję radości!
Dziękuję za rozmowę.
Z Aleksandrą Godlewską rozmawiała Patrycja Babicka.